Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Spisek Tudorów

Bond z rapierem

Nie mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochłania każdą wolną od obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie „Wiadomości", ale twarzyczki naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepsuć apetyt nawet największemu smakoszowi, a do takich przecież się nie zaliczam. Nie oglądam żadnych telenoweli, Hitów na Sobotę czy komedii romantycznych, nie przeglądam nawet programu telewizyjnego i na odbiorniku zaczęła się pojawiać warstewka kurzu, co jednak mnie nie niepokoi, bo oglądanie coraz bardziej kojarzy mi się z tymi grubymi Amerykanami z żarciem z McDonalda czy - bardziej w kontekście prywatnych, niezbyt miłych wspomnień - ludźmi ze szklanymi od ekranu oczami, którzy zagapieni na kolejną strzelankę nie zwracali uwagi na to, co działo się wokół. Zresztą, żeby coś porządnego puszczali. Oprócz okolicznościowych „Piratów z Karaibów" i „Trzech Muszkieterów" kabarety przeplatają owymi dość nudnymi i przewidywalnymi filmidłami akcji, w których ten lub ów seksowny agent ocala świat od jakiegoś Geniusza Zła względnie szalonego naukowca, przy czym całość może być ogrzewanym kotletem lub nie grzeszyć wiarygodnością. Nie wspominając oczywiście o cudach techniki, jakie tylko Amerykanie potrafią wymyślić i ilości wspaniale wybuchających samochodów, no i oczywiście o pięknych, fatalnych kobietach w dopasowanych sukienkach z poprawioną komputerowo figurą, bo po prostu nie sposób być tak zgrabnym i pięknym.

Nigdy nie zastanawiałam się jednak - bo nad czym się zastawiać, skoro po obejrzeniu trzech tego rodzaju filmów byłam w stanie przewidzieć akcję pięciu następnych - co by było, gdyby coś podobnego przenieść w realia historyczne i miałoby to nawet sens, bo szczególnie na dworach królów i w gabinetach jakichkolwiek ministrów polityki zagranicznej, aż roi się od szpiegów. Trzej Muszkieterowie? Może i tak, chociaż to za inteligentne. Zorro? E, szlachetny mężczyzna w masce nie pasuje do wizerunku sprytnego dworzanina czy innego osobnika, jak najmniej rzucającego się w oczy, który jest agentem tego czy tamtego władcy i za odpowiednie pieniądze zrobi wszystko, by swojego pana zadowolić i wypełnić jego polecenia. I w nie jednej powieści możemy ich spotkać, a często są nawet narratorami - bo znają najwięcej tajemnic rządzących. Ale nigdy, podczas mojego nałogowego połykania kolejnych książek, nie spotkałam się z wybuchową fabułą w stylu filmów z Jamesem Bondem, tudzież spojrzeniem na historię z przymrużeniem oka i z zachowaniem tylko ogólnych rysów epoki. Biblijne przysłowie szukajcie, a znajdziecie, ma w sobie jednak dużo prawdy, bo w końcu znalazłam odpowiednią, bardzo zachęcającą serię.

Stronnicy Elżbiety Tudor są zaniepokojeni - protestancka księżniczka pojechała na dwór swojej przyrodniej siostry, królowej Marii, będącej zagorzałą katoliczką. Kiedy przez jakiś czas nie ma od niej wiadomości, do pałacu Whitehall postanawia jechać jej zausznik i szpieg, Brendan Prescott. Chłopak bynajmniej nie myśli, że zadanie będzie łatwe, ale to, co zastaje w pałacu, przerasta nawet jego. Spisek jest zaplątany i niebezpieczny, a gra toczy się o stawki najwyższe - życie zarówno księżniczki, jak i królowej, a także spokój w państwie, bo na horyzoncie coraz wyraźniej maluje się widmo wojny domowej. Ale komu ufać? Prescott przekonuje się, że bardziej niebezpieczni są starzy i ukryci wrogowie niż ci, którzy nie ukrywają swoich zamiarów, ale jak ich odróżnić od przyjaciół? Zanim znajdzie źródła spisku, odkryje dużo zagubionych fragmentów własnej przeszłości, straci wiele i narazi się na niebezpieczeństwo.

Moja wina. Moja bardzo wielka wina. Ale też wina wydawnictwa. Bo trzeba być tak genialnym, jak ja, żeby zacząć czytać trylogię od ostatniego tomu, co w przypadku opowieści o Brendanie jest zabijaniem całego ich czaru. Z drugiej strony w opisie na stronie wydawnictwa, a najlepiej na okładce książki, powinna być zaznaczona kolejność; sęk w tym, że tom pierwszy został wydany w innym wydawnictwie niż dwa pozostałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało i raczej nie mam zamiaru dociekać, ale chyba dobro czytelnika jest najważniejsze. A ja czuję się tak, jakby ktoś właśnie zrobił mi przykrość - to jedna z tych książek, których największym atutem jest szybka, nieprzewidywalna akcja. Cóż, spróbuję ocenić ją zupełnie obiektywnie, może uda mi się udać, że nie wiem, co wydarzy się w tomie trzecim i pierwszym. Kto wie, może nie będzie tak źle, jak myślę.

Okładka jest naprawdę dobra i z pewnością bardzo intrygująca. Odwrócona plecami do czytelnika kobieta, w raczej zwyczajnej, beżowej, ale ładnie haftowanej sukni z pomarszczonymi rękawami trzyma za plecami długi sztylet z elegancką głownią i zakrwawionym czubkiem. Widać także kawałek twarzy i nieco brązowych włosów, a także perłowy kolczyk w uchu. Całość przypomina bardzo okładkę trzeciego, czytanego przeze mnie wcześniej tomu, i nie tylko dlatego, że jest bardzo elegancka - co więcej, przypuszczam, że ilustracje obu tomów mają nawiązywać do postaci Marii i Elżbiety. Ewidentne podobieństwa to nie tylko ten nie do końca sensowny napis o kobietach, które zmieniły bieg historii, ale eksponowanie sukni, zakrwawionego elementu i jakiejś drogiej biżuterii, przy jednoczesnym ucięciu postaciom połowy głowy; obie też podobają mi się tak samo, chociaż ta brązowo-beżowo-czarna wydaje się bardziej tajemnicza, a sztylet dodaje całości nutki sensacji bardziej niż karta zatknięta w czyimś dekolcie. Bo kolory są tu rzeczywiście starannie dobrane: beż z jaśniejszymi elementami, delikatny brąz i czerń, nadające okładce pewnej głębi i biel czcionki tytułu, eleganckiej zresztą, oraz bardzo charakterystycznie wydrukowanego nazwiska autora, co mimo jego raczej nowoczesnego charakteru, ładnie współgra z resztą okładki. Grzbiet jest w kolorze jasnobeżowym, powoli przechodzącym w czerń z ujętym w charakterystyczną ramkę tytułem. Blurb jest również beżowy, z czarnymi opisami i ładnym, późnogotyckim portalem, wewnątrz którego umieszczono grafikę przedstawiającą zamek. Drażnić może tylko brak moich ukochanych skrzydełek i naprawdę duży format książki, ale - o dziwo - akurat to nie przeszkadzało mi zbytnio, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powieść wyróżnia się na półkach zarówno księgarni, jak i naszej biblioteczki, a okładce nadaje jeszcze więcej szyku i czegoś prawdziwie gotyckiego. W środku również jest bardzo dobrze - tekst, poprzedzielany maleńkimi koronami, został wydrukowany na ładnym, grubym papierze w kolorze kremowym, a czcionka jest naprawdę przyjemna dla oka. Prawdziwą przyjemnością jest chociażby przyglądanie się książce stojącej na półce, nie mówiąc o przerzucaniu jej kart.

Przy poprzednich recenzjach powieści tego autora podkreślałam zwykle, że pisarz operuje niezwykle subtelnym, lekkim językiem, dzięki czemu napisane przez niego zdania czyta się z przyjemnością i bardzo szybko. Tak samo jest i w tym przypadku - powieść pochłonęłam w jedno popołudnie, rokoszując się plastycznymi, nakreślonymi z niezwykłą wrażliwością opisami. Autor ma talent do przedstawiania przed czytelnikiem wystrojów komnat, ale przede wszystkim - do pięknych, zwiewnych lub ciężkich sukien, w jakie stroją się bohaterki. Fragmenty te zachwycają feerią nieoczywistych barw, od śliwkowego po bladoniebieski, hipnotyzują i sprawiają, że czytelnik - tak przynajmniej było ze mną - czuje pod ręką ich fakturę, albo widzi ich kolor.
Oczywiście, są to sceny wplecione w poprowadzoną pewną ręką szybką akcję, opisaną lekko, z polotem i dynamiką, tylko czasami zaburzoną jakimś wyrażeniem, które sprawia, że w ogólnej harmonii rozlega się zgrzyt; ogółem jednak opisy bardziej dynamicznych fragmentów są iście filmowe i w kilku momentach mające nawet szansę wzbudzić w niektórych czytelnikach szybsze bicie serca (jeśli się nie wie, co będzie dalej). Dialogi są w miarę naturalne, chociaż czasami zbyt filmowe i nieco efekciarskie tam, gdzie powinny być najciekawsze, przez co autor niechcący niszczy największe napięcie i sprawia, że reakcja bohaterki wydawała się dość przesadzona i sztuczna, tak samo, jak większość tego, co powiedziała Sybilla. Żeby dać sprawiedliwości zadość, muszę napisać, że w dialogach występowały tylko śladowe ilości stylizacji na mowę szesnastowiecznych Anglików, co prawdziwie boli, szczególnie że czasami odnosiłam wrażenie, że historyczne kostiumy są za ciasne dla wyrażających się bardzo nowocześnie bohaterów. Skoro autor uważa, że wie na temat epoki wiktoriańskiej tyle, by napisać na ten temat książkę, powinien, moim zdaniem, być oswojony z tamtym językiem. Czytelników co prawda trochę ucieknie, ale powieść nie straci nic na wartości.

Książka to powieść historyczna z gatunku tych, w których więcej sympatycznego atramentu niż rzetelnych faktów, a skomplikowane sieci polityczne, z którymi musi mierzyć się każdy władca, zostały zastąpione sensacyjnymi spiskami. Nauczona doświadczeniem, nie oczekiwałam więc żadnych głębszych refleksji nad historyczną materią, a czytając, byłam czujna - jak się okazało, słusznie. O ile tłem opowieści o Prescottcie był często bagatelizowany, ale niezwykle ważny fragment historii tudorowskiej Anglii, bunt Wyatta, to w wielu kwestiach pisarz pozwolił sobie na snucie własnych, dość sensacyjnych teorii. Chodzi tu oczywiście o udział księżniczki Elżbiety w buncie przeciwko swojej siostrze Marii, do dzisiaj niejasny i budzący liczne zastrzeżenia i wątpliwości profesjonalnych historyków, choć prawdopodobny.
Dość ciekawą kwestią, poruszoną przez autora, było też małżeństwo Marii Tudor z Filipem Habsburgiem; cały wątek wydawał się bardzo ciekawy i w pewien sposób prawdopodobny, ale nie doszukiwałabym się w jakichś ukrytych knowań. Cesarz pragnął sojuszu z Anglią i tak naprawdę nic dziwnego, że po śmierci Marii proponował małżeństwo Elżbiecie - myślę, że nie zależało mu na żonie jako takiej, katoliczce czy protestantce, ale bardziej na politycznych konsekwencjach, tak więc kiedy starsza z nich umarła, starał się o młodszą, tyle że bez żadnych szczególnych spisków.
Inna sprawa to okrucieństwo Marii i nienawiść między siostrami wynikła nie tylko z alkowianych problemów ich ojca, króla Henryka VIII, co pogłębiały jeszcze różnice wyznaniowe i z pewnością kontrowersyjne postępki owego monarchy. O ile to drugie bez wątpienia jest prawdą, to zabolało mnie, chociaż w żaden sposób nie chcę faworyzować Marii, dość popkulturowe ujęcie tej postaci. No wiecie - Krwawa Mary, paląca na stosach protestantów; alkohol i nastolatki wywołujące jej, zdaje się, ducha na letnich obozach. To wszystko nie było takie proste, jak autor napisał i sam, w posłowiu się do tego przyznaje, co świadczy o jego uczciwości wobec czytelnika.
Dobrze, że chociaż przedstawia tam zarys dalszych dziejów kilku pobocznych bohaterów powieści - hrabiego Courtenay (rodzina Agnieszki de Courtenay? Nie wierzę!) i nieszczęsnej lady Jane Grey, która chyba skończyła najgorzej ze wszystkich. I chociaż teorie autora, sfabrykowane raczej na potrzeby powieści, która miała odznaczać się szybką akcją, spodobają się zwolennikom wszelkiej maści teorii spiskowych, książka nakłoniła mnie do kilku ciekawych refleksji, co dla mnie jest niezaprzeczalnie zaletą.

Zawiodłam się trochę na akcji, ale są to raczej moje subiektywne odczucia; uczucia osoby, która wiedziała wszystko z wyprzedzeniem. Mimo tego po dopisanym nieco na siłę - teraz dopiero to widzę - tomie trzecim spodziewałam się od książki czegoś więcej. Intryga nie była tak skomplikowana, jak poprzednio, a wyjaśnienia, szczególnie jeśli chodzi o wątek hrabiego Courtenay, nieco naciągane. Nie było tu też tego, co chciałam wtedy najbardziej od książki: wątku Sybilli Darrier, który swoją nijakością zupełnie nie pasował do intrygującej bohaterki, pozbawiając ją jej dziwnego, mrocznego czaru, co tak bardzo zachwyciło mnie wcześniej.
Zresztą większość wątków wypadałoby rozwinąć, rozbudować; fragmenty, które pisarz pominął, mogłyby nadać książce rumieńców, sprawić, że konstrukcja fabuły nie będzie tak bardzo przypominać tomu następnego - chociażby losy uwięzionych Dudley'ów i nieszczęśliwej lady Jane, sam bunt Wyatta, w rzeczywistości wzmiankowany tylko w kilku miejscach, a przecież mający realny wpływ na losy fikcyjnych nawet bohaterów. Przyznam szczerze, że miałabym chętkę nawet na bardziej szczegółowe nakreślenie relacji łączącej księżniczkę Elżbietę z hrabią Courtenay.
O przewidywalności, nawet gdy się nie czytało tomu trzeciego, wolę już taktownie nie wspominać. Pewne rzeczy należałoby także napisać inaczej, chociażby wątek miłości Brendana i Kate, blady, nieciekawy i źle skonstruowany, rozchodzący się w szwach, tak samo, jak wątek z byłym zarządcą posiadłości Dudley'ów - bo tyle tylko mogę zdradzić - mający szansę być rzeczą bardzo ciekawą, ale zepsuty i przez to niezbyt logiczny. Zresztą wątki czasami prawdziwie się tu rwą lub znikają, by pojawić się tam, gdzie nie powinny - obronną ręką wychodzi tylko ta część fabuły w pewien sposób podobna do filmów akcji z Bondem, nawet momentami równie widowiskowa co wybuchające samochody z laskami w środku i pojedynki muszkieterów. Sceny te czyta się dobrze, ciekawie, czasami z zapartym tchem i podekscytowaniem, mimo że autor stara się zachować pewną autentyczność, dając odpocząć czytelnikowi przez chwilę i między zapierające dech w piersiach i cokolwiek niebezpieczne dla Brendana przygody wpleść chociaż moment wyciszenia. Nieliczne to jednak fragmenty, bo w tej książce o to nie chodzi - ma być jak najbardziej wybuchowo, jak najbardziej tajemniczo, a gra ma się toczyć o jak największą stawkę. I, od biedy, wszystko tu jest.

Już przy okazji recenzji następnego tomu pisałam, że Brendan nie jest ciekawą postacią. Bo nie jest. Poza byciem typowym Bondem, z wszystkimi cechami młodego, niezwykle rozgarniętego w życiu człowieka, który tak bardzo kocha swoją wybrankę, ale nie potrafi przezwyciężyć jakże męskiej i bondowskiej chuci do pięknej, tajemniczej femme fatale, nie jest nikim oryginalnym, takim samym jak tysiące mniejszych i większych Bondów, łącznie z jednym prawdziwym Jamesem Bondem. Postacią irytującą, nie tylko przez swoją nijakość, ale fałszywą skromność, w zamiarach pisarza zapewne uczciwą, ale wyglądającą na paskudnie udawaną. Tak jak zresztą cała jego postać, cechy dobre i złe. Nie to, że nie ma w nim życia; jest, ale jakieś takie ... udawane? Za idealne, za proste, za gładkie, za bardzo wymuskane. Każda inna postać była lepsza, szczególnie - nie ukrywam zdumienia, chociaż czasami bywa tak, że niektórzy znają płeć przeciwną lepiej niż swoją - postacie kobiece. A jakie tu mamy kobiety? Bardzo intrygująca, chociaż nierozwinięta wystarczająco, ale z ogromnym potencjałem królowa Maria I Tudor. Blada, bardzo wyblakła księżniczka Elżbieta, chociaż autor podjął jakieś nieśmiałe próby ukształtowanie jej charakteru tak, by był tak bardzo płomienny, jak jej włosy, co - bądźmy szczerzy - niezbyt mu się udało. I, oczywiście, Sybilla Darrier.

Ci, którzy czytali moją recenzję „Króla Trędowatego" Zofii Kossak-Szczuckiej, wiedzą, że imię bohaterki książki kojarzy mi się z siostrą Baldwina IV, Sybillą Jerozolimską, i może z tego powodu wynika moja słabość do tej postaci. Ba! Żeby zbytnio nie spoilerować, nie powiem więcej, ale w trzeciej części bohaterka była lepiej skonstruowana niż tu. Może dlatego, że przez większą część tamtej powieści jest ciemnym demonem, duchem, wciąż nawiedzającym Brendana? W każdym razie byłam nieco rozczarowana nakreśloną tu sylwetką. Sybilla jest tajemnicza, intrygująca, zniewalająco piękna i wszystko jest zupełnie poprawnie, jak - oczywiście - na jedną z tych intrygujących, dwulicowych pań prezydent czy szpiegów, którym czasem udaje się uwieść detektywa, ale nic więcej. Nie ma w niej tego czegoś. Demonicznego, tajemniczego, intrygującego; bo Sybilla wciąż wydaje mi się tylko ładną, złą dziewczynką, jedną z tych femme fatale, które zawsze wiedzą, czego chcą od losu. Niczym innym, a już na pewno nie duchem z przeszłości, tym, czym stała się później.
Zresztą to nie tylko dynamiczny rozwój postaci, ale błąd pisarza, który w książkę włożył chyba za mało uczucia lub czasu, co skutkowało tak rażącym niedopracowaniem powieści, pozbawienia takiej bohaterki z ogromnym potencjałem jak Sybilla tego, czego najbardziej potrzebowała - nieco finezji i wyrafinowania. Tej tajemnicy, która mogłaby ją owijać jak perfuma z lilii, którym zawsze obficie się spryskiwała.
Ale to tylko moje pobożne marzenia, wobec których moją ulubioną postacią zostaje Archie Shelton vel Dziobaty. Przypomina nieco pana Zagłobę, a jego sarkastyczne poczucie humoru i sposób bycia nadaje mu barw i intryguje, a pod jego ubraniami widać prawdziwe, bijące serce. Archie ma wiele wad, ale tak naprawdę jest dobry, nie tylko dla Brendana (którego kocha na swój sposób) i Nancy, ale także dla psa, właściwie chorego kundla. Chociaż staram się nie być sentymentalna i nadwrażliwa, lubię tę postać choćby z tego powodu i za każdym razem, kiedy pisarz z uczuciem nawiązuje do owego zwierzęcia i jego relacji z panem, na moich ustach wykwita uśmiech. Nie śmiejcie się. Naprawdę! Sam Archie powiedział, że pies zmienia człowieka!

Przez kartki powieści przewija się także jeszcze jedna postać i chociaż pojawia się w jednej scenie, a potem wzmiankowana jest jej koszmarna śmierć, sprawiła, że mam ochotę na przeczytanie na jej temat czegoś więcej. Albo najlepiej całej powieści i nie obraziłabym się, jeśli zrobiłby to autor tej powieści. Chodzi mi tu o lady Jane Grey, królową dziewięciu dni, której historia jest prawdziwie tragiczna i bez żadnych dodatków nadaje się na ciekawą, wzruszającą książkę. Mam nadzieję, że kiedyś moje marzenie w jakiś sposób się spełni, a w ostateczności za to nie zabijają. Bo brak książki o Jane byłby takim samym grzechem, jak brak ekranizacji „Igrzysk śmierci", jeśli chcielibyście znać moje zdanie.

Tak - ta książka rozwiała moje wątpliwości, czy Bonda i inne fabuły tego rodzaju da się przenieść w rzeczywistość historyczną i stworzyć wokół tego całkiem zgrabnie nakreśloną historię. Tak samo mam pewność do tego, że agent w eleganckim garniturku i z najnowocześniejszym pistoletem może stać się młodym, ale doświadczonym już szpiegiem na służbie angielskiej królowej z rapierem i sztyletem przy boku. A niejednej kochance 007 łatwo zdjąć swoje futurystyczne wdzianka i zamienić je na szaty Sybilli Darrier, nie tracąc nic na swojej dwu- a może i trzylicowości. Nie mówiąc o złych ludziach, którzy przeistaczają się w królowe i hrabiów, tworząc skomplikowane sieci spisków i rozlewając krew wszędzie, gdzie się da. Co tu dużo mówić! Przecież jest tu wszystko, czego wymaga gatunek, łącznie z czarnymi i białymi postaciami, uproszoną fabułą, pewną naiwnością. I również z blond dziewczynami, które w genialności swojej zaczynają czytać od tyłu, psując sobie historyczno-bondowską rozrywkę.


Recenzent: Kinga Pasternacka

C. W. Gortner

Spisek Tudorów

Tłumaczenie: Sally Andrew

Pajęczyna kłamstw i intrygi na dworze Tudorów. Gra, w której stawką jest korona… albo śmierć.

Jest rok 1553. Na angielskim tronie zasiada Maria Tudor, później znana jako Krwawa Maria. Królowa bezwzględnymi metodami próbuje przywrócić w Anglii katolicyzm i zawrzeć sojusz z Hiszpanią. Poddani jednak buntują się przeciw jej rządom. Szepty w pałacowych korytarzach powtarzają imię księżniczki Elżbiety jako kandydatki do przejęcia tronu. Maria zaś czeka tylko fałszywy krok siostry, by raz na zawsze pozbyć się rywalki.
Tymczasem na skutek spisku hiszpańskiego ambasadora listy Elżbiety wpadają w niepowołane ręce, a ich treść wystarczy, by skazać księżniczkę na śmierć. Czy wiernemu szpiegowi uda się odzyskać je na czas?