Co dobre, a co złe?
Kiedy w roku 2003 Komitet Noblowski ogłosił laureata z dziedziny literatury, oprócz trudności z poprawnym wymówieniem jego nazwiska, nie byłem w stanie niczego więcej, w sensie biograficznym jak i merytorycznym, doświadczyć. Jedyne co mogłem zrobić, aby zaspokoić głód niewiedzy albo żądzę literackich doznań, to udać się do księgarni, nabyć odpowiednią książkę i ją po prostu przeczytać.Kilka miesięcy później „Znak" upowszechnił „Hańbę", z której, pomijając fabułę, po latach pamiętam ostatni chór z Edypa: „Nikogo nie nazywaj szczęśliwym, póki nie umrze", jak również słowa bohatera książki skierowane do swojej córki, żywo zainteresowanej udzielaniem pomocy zwierzętom: „Przykro mi, moje dziecko, po prostu nie bardzo potrafię się tym zainteresować. Twoja działalność (...) jest godna podziwu, ale dla mnie dobroczyńcy zwierząt są trochę jak jacyś chrześcijanie. Wszyscy tacy radośni i pełni dobrych intencji, aż po pewnym czasie człowieka korci, żeby pójść w świat i odrobinę sobie pogwałcić i poplądrować. Albo kopnąć kota."
Dziś przypomniałem sobie te słowa w trakcie lektury literackiego debiutu Coetzee'go „Ciemnego kraju". Jeśli bowiem zestawić je z dyptykiem opowiadającym z jednej strony o rządowym analityku, mówiącym o sobie: „Nazywam się Eugene Dawn. Nic na to nie poradzę.", a z drugiej o osiemnastowiecznym kolonizatorze Adamie Wijnandzie Bastardzie - to nie wstyd - ukaże się nam wyraźna nić wiążąca skomplikowane osobowości bohaterów, którzy na pewnym etapie swego społecznego, cywilizowanego życia nie potrafią radzić sobie z zewem krwi zwierzęcej, z cząstką dzikości tkwiącej w sercu każdego (?) człowieka.
„Ciemny kraj" Coetzee'go to książka skomponowana z dwóch niezależnych opowiadań: „Projekt Wietnam" oraz „Relacja Jacobusa Coetzee'go". Fabuła pierwszego opiera się na pracy rządowego analityka Stanów Zjednoczonych Ameryki, piszącego raport o wojnie w Wietnamie. Drugie opisuje wyprawę osiemnastowiecznego kolonizatora, który wraz z kilkoma niewolnikami udaje się na wyprawę w głąb pustyni Afryki Południowej, aby poznać zamieszkujące tam plemiona, dokonać wymiany towarów i zaopatrzyć się w cenne artykuły kolonijne (kość słoniowa). Obydwie opowieści, na pozór diametralnie różne, nie mające ze sobą nic wspólnego, można jednak powiązać osobą bohaterów - ludzi, którzy wobec nienamacalnego, nierealnego pojęcia historii dziejów, próbują jednocześnie pogodzić siebie jako karty tej historii z indywidualną, jednostkową osobowością, którą tworzą.
O Wietnamie powiedziano już wiele. Czy ów analitykowi rządowemu, piszącemu raport o wojnie, udało się napisać go na zamówienie, będąc ślepo przekonanym, że antykomunistyczna misja armii USA ma słuszny i uzasadniony cel, który uświęca środki? Odkrywając trudną prawdę, Eugene Dawn nie pomija bolesnych faktów: „95% wiosek, które wymazaliśmy z mapy, nigdy na niej nie było." Do walki z terroryzmem zatrudniono snajperów, aby wyeliminować komunistyczną kadrę polityczno-dowódczą. Snajperzy pytani o to, czy zawsze wiedzieli, kto był ich celem, odpowiadali: „Jak ze stu metrów odróżnić jednego żółtka od drugiego? Rozwala mu się łeb i ma nadzieję." W kadrze zdjęcia pojawia się Komendant obozu. Trzcinką dźga pierwszą klatkę. „Zły człowiek - mówi - Komunista." „Od lat nękamy tę ziemię, czy to jawnie - defoliantami rozpylanymi w dżungli i na polach, czy też skrycie - przypadkowym ostrzałem. W duchu rozbudowanej świadomości, uznajmy więc sens swoich poczynań. Spośród 2000 pocisków, które odpalamy, 1999 chybia celu, ale każdy pocisk gdzieś spada, ktoś go słyszy, w kimś zabija nadzieję." Odkrywając te fakty Eugene Dawn próbuje sprostać jednocześnie życiu. Ma żonę, syna. Zna prawdę o wojnie. Czy ta prawda go wyzwoli?
Druga opowieść wiąże się z działalnością kolonizatorską, która również nie jest nam obca. Po tylu latach od tamtych wydarzeń, zastanawia wciąż fakt, czy „istotna jest filozofia historii"? Czy bardziej cywilizowany poziom upoważnia jednego człowieka do traktowania drugiego jako dziką bestię o zwierzęcej duszy? Czy posiadanie strzelby to wystarczający argument do polowania na buszmenów tak jak na szakali, tylko po to, by oczyścić (skolonizować czy też ucywilizować) teren? „Natarliśmy o świcie, w porze zalecanej przez klasyków sztuki wojennej, pod niebem rozświetlonym czerwoną zorzą, która zwiastowała wietrzne południe. Na stepie była tylko jedna dziewczynka, ładne dziecko, z dzbanem na głowie szła do strumienia, choć w nieruchomym powietrzu niosły się głosy innych, niewidocznych mieszkańców. Dziewczyna usłyszała nasze konie, podniosła wzrok, jęknęła, po czym rzuciła się do ucieczki, nie puszczając dzbana: spory wyczyn. Prosty, odruchowy strzał - zawsze takie podziwiałem - trafił ją między łopatki i powalił na ziemię z siłą końskiego kopnięcia."
Kiedy myślę o przemocy, o konfliktach prowadzonych w imię ogólnoświatowego ładu, porządku publicznego, szeroko pojętego dobra społecznego, słyszę krzyki i jęki ludzi, którzy być może nie bardzo świadomi dlaczego, stają się produktem ubocznym, ofiarami myśli twórców światowego ładu polityczno-gospodarczego. Myśli wprowadzanych w czyn z pomocą najemników, których do tego stopnia nie mierzi ich własne dzieło zniszczenia, że są zdolni wypełniać swoje zadania i nie popadają w nadmierne przygnębienie lub poczucie winy z powodu kilku czy kilkuset tysięcy zabitych, mających przecież własne życie, wioski, żony, mężów, dzieci, własne zajęcia, sposób spędzania i wykorzystania czasu, własne przyjemności i zgryzoty. Jakim celom służyła śmierć tych niewinnych ludzi? Czy tłumaczenie, że „wyroki Boże są sprawiedliwe, nieprzeniknione i niepojęte, a łaska Boża nie zważa na zasługi" daje dostateczne usprawiedliwienie tym, którzy określają się narzędziami w rękach historii? Czy popełniane przez człowieka zło jest do pewnego stopnia popełnione przez niego nie jako przez konkretną osobę, lecz jako nosiciela historycznego zadania, wobec którego muszą zejść na dalszy plan osobiste potrzeby, uczucia i opory? Czytając „Ciemny kraj" pytania te niejako same rodzą się w głowie. Krążą wokół tez postawionych przez autora (ufam, że nie przywołanych z autopsji a raczej z premedytacją, dla prowokacji), że małżeństwo uczy, iż wszelkie ustępstwa to błąd, a ci, którzy wierzą w siebie, zasługują na miłość bardziej niż wątpiący. Czy na miłość trzeba sobie zasłużyć? Czy kocha się kogoś za coś, mimo wszystko czy po prostu?
Recenzent: Robert Kucz
Debiut literacki południowoafrykańskiego noblisty
Debiut literacki południowoafrykańskiego noblisty
Lata siedemdziesiąte. Eugene Dawn, spokojny analityk wiodący nudne z pozoru życie, pisze na zlecenie rządu raport o wojnie w Wietnamie. Badając dokumenty i przeglądając makabryczne fotografie, dotyka ciemnych stron człowieczeństwa. Stopniowo budzą się w nim skrywane obsesje i lęki...
Połowa XVIII stulecia. Burski kolonizator na czele grupy hotentockich niewolników wyrusza z wyprawą badawczą w głąb pustynnego interioru Afryki Południowej. Z każdym pokonanym kilometrem oddala się coraz bardziej od uporządkowanego protestanckiego świata i zanurza w obcą krainę plemion oraz dzikiego, milczącego krajobrazu, któremu stawić czoło można tylko, rezygnując z własnej tożsamości.
W dwóch krótkich powieściach Coetzee ukazuje ludzi, którzy przekraczając nieprzekraczalne granice, zmieniają się i zatracają. Porażeni pejzażami, w których nie sposób odnaleźć żadnych drogowskazów, wkraczają w krainę szaleństwa, a potem próbują z niej powrócić.