Dekonstrukcje
Czy w XXI wieku można pisać o miłości? To pytanie zdaje się proste, choć w ogólnym rozrachunku zaliczyć je można do gatunku podchwytliwych. O miłości pisze wielu - z lepszym lub gorszym skutkiem - zapychając księgarskie półki historiami o romansach, dylematach, słabych kobietach i silnych mężczyznach lub odwrotnie. Takie opowieści niektórych poruszają, innych zniesmaczają, kwestia gustu. Gdzie jednak podziały się te dzieła, które od miłości wymagają czegoś więcej niż fascynacji cielesnej rodem z harlequina? Które od czytelnika pragną zaangażowania dłuższego niż jeden wieczór? Które rozkładają uczucie na czynniki pierwsze, pozostawiając nasze wnętrze rozerwane na strzępy?Taką właśnie powieścią jest "Intryga małżeńska" Jeffreya Eugenidesa - zdobywcy nagrody Pulitzera za, niedawno wznowiony, "Middlesex". Autor wchodzi w temat niespiesznie, przedstawiając bohaterów u progu życia, kończących studia i próbujących odnaleźć się w rzeczywistości dorosłych. Madeleine jest niepoprawną romantyczką, zaczytaną w prozie sióstr Brontë i Jane Austen. Leonard jest jej fascynacją, człowiekiem o żywym umyśle i nieprzeciętnej inteligencji, borykającym się jednak z poważną chorobą psychiczną. Mitchell, zakochany bez pamięci w Madeleine, wybiera się w podróż po Indiach, by odnaleźć spokój ducha. Ich losy splatają się przez całą powieść, jakby ten miłosny trójkąt był im przeznaczony. Choć Eugenides pozwala czytelnikowi ze spokojem wejść w opowiadaną przez niego historię, w pewnym momencie rozpoczyna intensywną, bolesną wiwisekcję miłości. Tym momentem jest wkroczenie na scenę "Fragmentów dyskursu miłosnego" Rolanda Barthesa.
"„Kocham-cię" nie ma jednego zastosowania. Słowa tego, podobnie jak słów dziecka, nie obejmuje żaden przymus społeczny; może być to słowo wzniosłe, uroczyste, lekkie, może być erotyczne, pornograficzne. Jest to słowo społecznie wędrujące.
„Kocham-cię" jest bez niuansów. Likwiduje wyjaśnienia, uzgodnienia, stopnie, skrupuły. Powiedzieć „kocham-cię" to - zadziwiający paradoks języka - zachować się wręcz tak, jakby nie istniał żaden teatr słowa i słowo to było zawsze prawdziwe."
("Fragmenty dyskursu miłosnego", s. 214)
Madeleine to studentka anglistyki na Uniwersytecie Browna, zainteresowana prozą wiktoriańską, która w 1982 roku była co najmniej niemodna i skrajnie odległa od szerzącego się na amerykańskich uniwersytetach postmodernizm. Pracę dyplomową pisze pod okiem starego profesora, zajmującego się intrygą małżeńską w powieściach Austen, Eliot i Jamesa. Z drugiej strony uczęszcza także na zajęcia z semiotyki, choć dopiero niedawno usłyszała o "O gramatologii" Derridy. Zmagania Madeleine na studiach doskonale pokazują jej wewnętrzne rozbicie, próbę zrozumienia samej siebie i otaczającego ją świata. Śmiało czerpie z dobrodziejstw nauki i literatury, choć jej podejście do rzeczywistości, a przy tym przede wszystkim do miłości, ukierunkowane zostało przez autora już na pierwszej stronie, gdy informuje nas o książkach znajdujących się w biblioteczce bohaterki. Dlatego nikt nie może być zdziwiony, gdy w pewnym momencie niepotrafiąca wcześniej odpowiedzieć na pytanie o swoją przyszłość Madeleine, krzyczy do słuchawki, że chce zostać wiktorianistką. Ukształtowana przez literaturę osiemnasto- i dziewiętnastowieczną bohaterka, będzie musiała jednak poddać miłość redefinicji.
Autor pozwala nam śledzić nie tylko losy Madeleine, ale także Mitchella, który - w podroży po Indiach - zdaje się być równie pochłonięty miłosnymi i życiowymi dylematami, co jego przyjaciółka ze studiów. Mitchell jest typem delikatnego intelektualisty, człowiekiem stonowanym choć nie pozbawionym uroku. W jego przypadku nie tylko literatura, ale także religia mają znaczący wpływ na postrzeganie rzeczywistości. Umożliwiają odnalezienie własnego głosu, ukształtowanie istoty, która według prawa jest już dorosła, choć nie do końca może czuć się odpowiednio w tej nowej formie. Jakie znaczenie ma dla niego miłość? W pewnym sensie, tak jak wszyscy członkowie owego miłosnego trójkąta, Mitchell owładnięty jest obsesją kochania i bycia kochanym. Obiekt jego uczuć pozostaje jednak poza zasięgiem, jak w tradycyjnym literackim trójkącie - wygrywa ten, który wzbudza największe emocje w pannie na wydaniu, który podrywa jej serce do lotu i pojawia się w każdym jej śnie. Czy aby na pewno? Tego nie powiem. Pamiętajcie jednak, że Eugenides nie naśladuje powieściowych motywów lecz dekonstruuje je.
"Intryga małżeńska" to powieść, w której liczy się literatura - jej znaczenie w życiu bohaterów i czytelnika. Jest także swojego rodzaju nostalgiczną podróżą do czasów, w których książki czytano tonami, a studenci rzeczywiście próbowali odnaleźć sens swojego życia poprzez pochłanianie kolejnych wielkich dzieł i coraz to nowych badań naukowych. Warto również zaznaczyć, iż znajdziemy w niej pewne wątki autobiograficzne - autor skończył Uniwersytet Browna zaledwie rok po swoich bohaterach, a także, tak jak Mitchell, udał się w podróż do Indii.
Zamiast tradycyjnego podsumowania, zostawiam was z cytatem z "Intrygi małżeńskiej", który, lepiej niż setki słów i tysiące recenzji powiedzą Wam, co myślę na temat tej powieści: „Są książki, które przebijają się przez zgiełk świata, chwytają cię za kołnierz i opowiadają tylko o rzeczach najprawdziwszych."
Recenzent: Olga Majerska
Jak daleko się posuniesz, aby stworzyć siebie?
Uzależnić można się od wszystkiego.
Tych troje uzależniło się od siebie.
Amerykańska rewolucja seksualna właśnie dobiegła końca. Podobnie jak czas nauki w college’u dla Madeleine, Leonarda i Mitchella. Ona jest piękną buntowniczką, która odcina się od rodziny i poszukuje spełnienia w miłości. Oni pragną spełnić się dla Madeleine. Leonard to uosobienie szaleństwa, niepokorny geniusz. Mitchella pociągają religie Indii i kultura Europy – wyjeżdża tam w poszukiwaniu sensu istnienia. Zaplątani w sieć wzajemnych relacji, w długich rozmowach i pasjonujących lekturach, między jedną a drugą imprezą próbują tworzyć siebie i określać swoje miejsce w życiu. Nie znają swoich motywacji i nie wiedzą, dokąd dotrą, ale podejmują decyzje, które zaważą na całej ich przyszłości.