Emigracyjne losy
Witold Urbanowicz był jednym z najlepszych polskich pilotów myśliwskich w czasie II wojny światowej. Oprócz walk w kampanii wrześniowej, uczestniczył w walkach o Anglię. Brał udział również w walkach na froncie chińskim w amerykańskim dywizjonie 75th Fighter Squadron. Jak sam twierdził w walkach zestrzelił łącznie 28 samolotów nieprzyjacielskich. „Początek jutra" Witolda Urbanowicza koncentruje się głównie na okresie walk w Polsce i wędrówce przez Rumunię do Francji. Jak to się wszystko zaczęło?
Swój pierwszy samodzielny lot Witold Urbanowicz odbył w maju 1932 roku. Mógł być to jego ostatni lot, gdyż niewiele brakowało, a przerywający silnik uniemożliwiłby mu bezpieczne lądowanie. Na szczęście egzamin zakończył się pozytywnie i Witold mógł dołączyć do „samodzielnych pilotów". W tamtym czasie Witold Urbanowicz był pilotem w nowo sformowanej eskadrze 113 „Puchaczy". To właśnie jej kapitan Władysław Prohazka nadał Urbanowiczowi przezwisko „Mister". Natomiast jego inny przyjaciel Arentowicz nadał mu „ksywę" Le Kuto. We wrześniu 1939 roku Witold Urbanowicz był instruktorem i wychowawcą w dęblińskim centrum szkoleniowym. Wojna zastała Urbanowicza na lotnisku w Ułęży. Czekając na rozkaz do wylotu Urbanowicz przypomniał sobie rozmowę z niemieckim lotnikiem w czasie pobytu w Baden. Obiecali sobie wtedy, że niedługo się spotkają. Ten czas właśnie nadchodził. Siedząc w kabinie swojego P-7 Witold wiedział, że raczej nadaje się ten samolot do akrobacji i szkolenia, a nie do walki. W pomoc aliantów nie wierzył. Może szczęście przynieść mu miała czerwona biedronka w czarne ciapki? Pierwsza potyczka nad Kazimierzem nie przyniosła sukcesów. Niemcy byli szybsi. Witold Urbanowicz niedługo potem na P-11 został wysłany do Warszawy. Wrzesień skończył się jednak tragicznie. Polska przegrała wojnę, a Witold Urbanowicz udawał się na południe do Rumunii. Ponowny powrót do Polski skończył się jego zatrzymaniem przez Rosjan. Jednak Urbanowiczowi udaje się Rosja nom uciec. Pierwsze dni pobytu w Rumunii pomógł mu przetrwać jego szwajcarski zegarek, który kupił pewien Rumun. Jednak w dalszej drodze bardzo pomocny stał się dokument rumuńskiego porucznika, który pomógł Urbanowiczowi dostać się do Slatiny. W Tulcea zapadła Witoldowi w pamięci rumuńska gościnność. Często ci najbiedniejsi najszybciej spieszyli z pomocą. Szczególnie utkwił mu w pamięci policjant Burdeanu. Witold Urbanowicz miał to szczęście, że jako personel lotniczy mógł liczyć na szybką ewakuację do Francji. Jednak z biegiem czasu wpływy niemieckie w Rumunii robiły „swoje" i coraz trudniej było się stamtąd wydostać. Jednak ucieczka ze Slatiny przypominała iście przygody Franka Dolasa. Pociąg, w którym żandarmi poszukiwali zbiegłych lotników ze Slatiny, dzięki pięknej Rumunce udającej żonę generała, stał się miejscem „popijawy". Pociąg pędził w najlepsze, butelki pustoszały, Rumunka była coraz piękniejsza, a rumuńscy żandarmi coraz bardziej sympatyczni i coraz mniej zainteresowani jadącym z nimi polskim pilotem. Po czasie przyłączył się nawet konduktor wznosząc toast na cześć kolei Królestwa Rumunii. Następny przystanek to Bukareszt, potem Balcic, a potem statek „St. Nicolas". „Święty Mikołaj" płynął do Bejrutu, a stamtąd już do Marsylii. Francuzi polskich żołnierzy powitali bardzo sympatycznie.
Wieczory mijały polskim żołnierzom na rozmowach o ojczyźnie, Francji i wojnie. Dokuczała im bezczynność. Witold szczególnie wspominał rozmowy z Kilimkiem. W grudniu 1939 roku Urbanowicz został przeniesiony do Lyonu. Tam też przyszło im spędzać pierwszy emigracyjny sylwester, na który mięli pieniądze ze sprzedania papugi. Już niedługo przyszło Witoldowi Urbanowiczowi udać się do Wielkiej Brytanii. Płynąc przez kanał La Manche nawet do głowy mu nie przyszło, że już za jakiś czas przyjdzie mu się nad nim bić z niemieckimi samolotami i że wielu jego bliskich kolegów spocznie na zawsze na jego dnie. „Początek jutra" Witolda Urbanowicza to bardzo osobista relacja uczestnika tragicznych wydarzeń polskiego września i przygód związanych z przeprawą przez Rumunię do Francji. Książka jest bardzo ciekawa. Nie brak barwnych relacji Urbanowicza.
Niewątpliwie po lekturze można odnieść wrażenie, że Witold Urbanowicz miał nie tylko wielki talent do pilotażu myśliwców, ale również talent pisarski. Książka jest wciągająca. Autor przytacza wiele postaci, które zapadły mu głęboko w pamięci, a przyszło im zginąć na polu walki. Dla mnie osobiście bardzo ważne w tej książce są losy rumuńskie. To trochę mało znane w polskiej literaturze losy polskich żołnierzy po klęsce kampanii wrześniowej. Książka jest warta przeczytania i polecam ją wszystkim zainteresowanym.
Recenzent: Marian Śmiech
Witold Urbanowicz - polski as myślistwa z czasów II wojny światowej, dowódca Dywizjonu 303 i autor znakomitych wspomnień (m.in. wznowiony w ubiegłym roku Ogień nad Chinami) - opisuje polski wrzesień 1939 roku oraz jego konsekwencje: marsz przez Rumunię i pobyt we Francji. W niepowtarzalnym, barwnym i swobodnym stylu przedstawia walkę polskiego lotnictwa z niemiecką Luftwaffe oraz wielką - pełną awantur i przygód - wędrówkę przez Rumunię zakończoną dotarciem do Francji. Zdradzieckie ataki messerschmittów, zagłada szkoły w Dęblinie, zabawa w chowanego z rumuńskimi władzami i wspaniałe spotkania z mieszkańcami tego kraju, przeprawa do Francji i robienie interesów w Paryżu to tylko niektóre wątki tej niezwykłej historii, którą czyta się niczym najlepszą powieść. Szymon Hołownia pisał na swoim blogu Z pamiętnika młodej kucharki o pierwszej książce Witolda Urbanowicza: „Tymczasem chcę wam coś polecić. Ogień nad Chinami Witolda Urbanowicza. Zwykle nie czytam takich rzeczy - wojenne wspominki weteranów. Ale to wziąłem jako książkę śniadaniowo-wieczorową na weekend i nie mogłem się oderwać. Polski lotnik, który walczył w Dywizjonie 303, był w Afryce, Amerykach, walczył w Chinach i na Pacyfiku. Wstrząsająca opowieść o życiu, o śmierci, o tym, w jak ścisłym są ze sobą związku. Z jaką intensywnością ten człowiek opowiada o pięknie spotkanych kobiet, o nasyceniu kolorami krajobrazów, o nocach na pustyni, o kąpieli w oceanie. I w tej pięknej scenerii na tamten świat wysyła kilku Niemców czy Japończyków. Tak jest co chwila - pełen wrażeń wieczór, piękna kobieta, wierny pies, mały Chińczyk adiutant, za chwilę bombardowanie - wszyscy giną. Urbanowicz biegnie do samolotu. Piękne góry, Himalaje, landszaft i dwóch japońskich myśliwców, którym kilkoma strzałami kończy życiorys i którzy już nigdy żadnych gór po tej stronie nie zobaczą. I rzeź, jaką nasi fundują z powietrza obozowi mongolskiej kawalerii. [...] Jeśli ktoś z was ma wakacje (ja nie mam), polecam”.