Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Instytut

„Instytut". Mocny tytuł. Jak „Proces" Kafki

Inne tytuły tego autora nie mają już takiej siły nośnej. „Zmorojewo" - nieistniejące małe miasto? Jakieś kolejne „Raz w roku w Skiroławkach"? A „Zrób mi jakąś krzywdę" jakby sensacyjne i masochistyczne.
Ale „Instytut"...? Tak. Kupuję „Instytut".
Kupuję w niedzielę. Wcześniej, w sobotę, wracam bez książki i z silnym przekonaniem, że nie kupię przecież książki tylko ze względu na osobę autora. Potem weryfikuję jednak tę tezę - de facto wszystkie niemal książki kupuje się ze względu na osoby ich autorów. I płyty. I filmy. Wracam zatem do Empiku i wychodzę z „Instytutem". Znajduję go w dziale ‘Sensacja'. Cóż, miejmy nadzieję, że książka istotnie okaże się... sensacyjna.
Co jest ciekawego w autorze? Widać go ostatnio, słychać o nim, i prawie czuć. Celebryta à rebours. Ale drzemie w nim jakaś siła. Ma twarz rozświetloną... czymś, jakby stało za nim coś więcej niż potrzeba za wszelką cenę bycia pisarzem.
Otwieram książkę. Zaskakujący język.. Nie, no nie spodziewałam się może powieści gotyckiej, ale język sprawia wrażenie... reportażu? służbowego sprawozdania? Siedem osób uwięzionych w czteropokojowym krakowskim mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy przy ul. Mickiewicza 20 m. 12, należącym do trzydziestopięcioletniej barmanki prowadzącej wysoce niehigieniczny tryb życia. W mieszkaniu, poza barmanką i jej przyjaciółmi: 2 koty, 400 torebek herbaty z dyskontu, kilka pudełek ryżu, zapas parówek i półtora kartonu papierosów. Wszystko to opowiedziane stylem informacyjnym, ostentacyjnie merytorycznym, do złudzenia realistycznym, do tego z nieco okrutnym poczuciem humoru.
Język zresztą właśnie stanowi dobry trop do odnalezienia klucza do „Instytutu". „Instytut" nie jest bowiem, wbrew temu jak jest reklamowany w mediach, powieścią grozy ani thrillerem. To współczesna powieść obyczajowa nanizana na nić sensacyjnej intrygi. Intrygi przedstawionej poprawnie i rzetelnie - dodajmy, choć jednak znać w niej puszczone przez autora do czytelników oko, że ta intryga to jedynie pretekst.
Siedem osób zamkniętych w krakowskim mieszkaniu to ludzie ze skomplikowanymi, mimo młodego wieku, życiorysami. To taka współczesna krakowska bohema, nie do końca artystyczna. Zajmują się pracą w knajpie, różnymi pracami dorywczymi, ale głównie - imprezowaniem. Tej krakowskiej wolności przeciwstawiona jest retrospekcja warszawskiego życia głównej bohaterki u boku niespełnionego w swojej reżyserskiej karierze męża i ukochanej córeczki. Prezentacja losów bohaterów, w szczególności głównej bohaterki, stanowi objętościowo sporą część książki. Wszystkie te losy splatają się w zamkniętym przez nieznanych Onych Instytucie.
Żulczyk chce sprzedawać swoje książki, nie interesuje go sztuka sobie a Muzom. Autor nie ma złudzeń co do polskiego rynku czytelniczego, i nie tylko czytelniczego. Przez etykietowanie swoich książek (w tym przypadku te umowne etykiety to: thriller, sensacja, horror) i promocję prowadzoną ściśle w oparciu o te etykiety, szuka sposobu na sprzedawanie książek.
To dobrze. Bo to przyzwoita literatura. Żulczyk ma coś do przekazania, jest dobrym obserwatorem i umie pisać bardzo współczesnym językiem o bardzo współczesnych problemach.
Recenzent: Jolanta Skrzyszowska

Przeraziły cię filmy "Cube" czy "The Ring"? Po lekturze "Instytutu" nie będziesz mógł zasnąć!

Mam na imię Agnieszka. Moje mieszkanie ma na imię Instytut. Dwanaście godzin temu zostałam w nim uwięziona. Mój dom jest moim więzieniem. Nie mogę z niego wyjść. Nikt nie może do niego wejść.

Kamienica w centrum Krakowa. Siedem osób, które nie mogą się z niej wydostać. Krwawy napis: „To nasze mieszkanie”, jest jedyną wskazówką, jaką otrzymują. Wkrótce rusza lawina makabrycznych zdarzeń. Czy komukolwiek uda się uciec?