Mała wielka książka
Kiedy tylko natrafiłem na zapowiedź książkowego debiutu amerykańskiej autorki Karen Thompson Walker bezzwłocznie odhaczyłem go na liście tytułów do przeczytania jako "koniecznie i jak najszybciej". Przyrównywanie Wieku cudów do filmu "Melancholia" Larsa von Triera to nie byle wyróżnienie, które dodatkowo solidnie zaostrzyło mój apetyt na lekturę. Pozycja nie zawiodła moich oczekiwań. To literacka kwintesencja piękna. Powieść, która szarpnęła strunami mojej estetycznej wrażliwości, wygrywając na nich to smutne, to pokrzepiające, ale zawsze cudnej urody melodie.
"Ostatecznie zdarzają się nie te katastrofy, których oczekujemy, lecz te, których wcale się nie spodziewamy."
Inspiracją do napisania książki było dla Walker trzęsienie ziemi w okolicach Indonezji w 2004 roku. Autorka przeczytała, że było ono tak silne, iż wpłynęło na ruch wirowy naszej planety. W "Wieku cudów" tłem dla przedstawianych wydarzeń jest tzw. "spowolnienie". Pewnego dnia Ziemia zwalnia, ruch obrotowy wytraca prędkość. Z biegiem czasu proces nasila się, dni i noce sukcesywnie się wydłużają. Walker nie rysuje jednak obfitego tła społecznego, jak można by tego oczekiwać po utworze o tematyce apokaliptycznej, nie skupia się reakcjach ogółu - przynajmniej nie jest to u niej priorytetem. Bohaterką swojej książki czyni postać zwyczajną-niezwyczajną - nastolatkę u progu wieku dojrzewania.
Mieszkająca z rodziną na przedmieściach Julia różni się od swoich rówieśników. To emocjonalna i dość zamknięta w sobie osóbka. Ma tylko jedną "prawdziwą" przyjaciółkę, nie bawią jej wyuzdane żarty kolegów, stroni od imprez, jest zakochana w lokalnym "freaku". "Spowolnienie" nie spada na nią z taką siłą jak na rozhisteryzowaną matkę ani nie spływa jak po ojcu-lekarzu. Powolna agonia świata, którą poznaje przede wszystkim z mediów i na swój sposób konfrontuje z postawami rodziców i otoczenia, nie dotyka jej na tyle mocno, ponieważ sama przeżywa własne małe apokalipsy - znacznie gorsze, bo szargające jej niewielkie, ale wypełnione emocjami serce. Cóż z tego, że doba sięga trzydziestu i więcej godzin, gdy zawodzi nas najbliższa osoba, ta obdarzona naszym uczuciem wcale tego nie zauważa, zostajemy publicznie upokorzeni, a do tego nie mamy wsparcia nawet ze strony rodziny?
W tym elemencie "Wiek cudów" najmocniej przypomina przywołaną we wstępie "Melancholię". Dramat jednostki wybija się ponad nieuchronny koniec. Bo tak jak u von Triera, tak i u Walker koniec świata musi nastąpić - kwestią nadrzędną jest, w jaki sposób wykorzystamy pozostały czas. Czy przeżyjemy go tak jak chcemy, czy tak jak narzuci nam otoczenie. Wydaje się, że młoda Julia, zajęta swoim mikroświatem, zapomina trochę o tym, w którym egzystuje na co dzień. Być może dlatego udaje jej się przeżyć - nie tylko przetrwać.
Bo ludzie różnie na "spowolnienie" reagują. Najbardziej symptomatyczną tego miarą jest dostosowanie się do nowego rytmu dobowego, do metrum życia. Rząd decyduje o życiu "po staremu", z zachowaniem 24-godzinnego podziału dób (co w efekcie zaczyna trącić paradoksem, gdy np. "zegarowy" ranek wypada w środku naturalnej nocy). Ale rzecz jasna znajdują się buntownicy, zwolennicy nowego naturalnego porządku. W końcu musi dojść do jakiegoś konfliktu. Przez pryzmat dziecięcego bohatera Walker zwraca uwagę na kwestie prymarne, o których w ferworze piętrzących się pytań dorośli zapominają. Komplikując moralne dylematy i problemy, z jakimi młoda protagonistka jest zmuszona się zmierzyć, symultanicznie stara się znaleźć najprostsze, najbardziej oczywiste ich rozwiązania. Czyni to jednocześnie z delikatnością i nieprzeciętnym wręcz wyczuciem, dzięki czemu z każdej strony "Wieku cudów" bije autentyczna szczerość. Oraz, co istotne, realizm, trudno bowiem nie uwierzyć w sugestywnie przedstawioną wizję pisarki.
"(...) Odkąd nastąpiło spowolnienie, pleniły się wszystkie owady. Zostało tak mało ptaków, że wszystkie mniejsze stworzenia przeżywały rozkwit. (...) Jeden trening piłki nożnej został odwołany, ponieważ na boisku wylądowało milion biedronek naraz. W nadmiarze nawet piękno staje się odrażające."
Pomaga temu pisarski warsztat Walker. Autorka maluje słowami kolejne rozdziały. Posługuje się piórem lekkim i precyzyjnym zarazem, zahaczając chwilami o poetycką prozę najwyższych lotów. Pierwszoosobowa narracja dodaje przekazowi intymności, a dziecięcy bohater - pewnej niewinności i szalenie rozbudowanej wrażliwości. Taka konwencja niekoniecznie musi przypaść do gustu każdemu odbiorcy. Niemniej we mnie znalazła adoratora. Mała wielka książka. Prawdziwe objawienie. Bezwzględnie polecam "Wiek cudów" Karen Thompson Walker!
Recenzent: Michał Tusz
Świat się zmieniał, lecz nie wszystko zmieniało się razem z nim. Nowy rok szkolny zaczął się tak jak zawsze, choć kazano nam ignorować dzwonki. A ja nie przestałam marzyć o tym, iż pewnego dnia Seth na mnie spojrzy. Nawet kiedy miesiąc zamienił się w siedem zachodów słońca, właśnie to było najbardziej niewiarygodne: „Julia!”, dwie sylaby mojego imienia wykrzyczane przez niego na wietrze.
Jak silne mogą być uczucia, kiedy równowaga między światłem a ciemnością ulega całkowitemu rozchwianiu? Czy jest sens nadal kochać, przyjaźnić się, wybaczać, być wiernym, skoro jutro może nigdy nie nadejść?
***
Błyskotliwy debiut Karen Thompson Walker wywołał wielkie zamieszanie w świecie literackim. Powieść znalazła się w czołówce rankingów na najlepszą książkę magazynów „People”, „O: The Oprah Magazine”, “Financial Times” “BookPage”, “Kirkus Reviews”, “Publishers Weekly”, “Booklist”.
W przygotowaniu film reżyserki „Zmierzchu”.