Młodość
Ramy, czy też należałoby raczej powiedzieć tło, tej historii o dwudziestokilkuletnim starcu, desperacko poszukującym swojego miejsca w świecie, to początek lat 60. ubiegłego wieku. Czas głębokiego (z naszego punktu widzenia) apartheidu, zimnej wojny, beatnikowej rewolty, początku wyścigu szczurów.
Gdzieś tam na końcu świata, w Republice Południowej Afryki, Coetzee rozpoczyna swą opowieść z wątkami autobiograficznymi, by po jakimś czasie przenieść ją do Londynu i w jego najbliższe okolice. Zatem ze słonecznych plaż w mgły, wilgoć i parasole. To nawet nie metafora problemów emigracji. To krzyk o zrozumienie, krzyk bólu i niemocy! Depresja, klatka, szyba... Ale czy powodem tego było opuszczenie domowych pieleszy? Czy takowe w ogóle Afrykaner John miał?
Czy na początku lat 60. wiedzieliśmy coś o RPA? Czy media donosiły, tak jak dzisiaj, o każdej rewolcie, zamieszkach, nierównościach społecznych? Dopiero 30 lat później, gdy wypuszczono z więzienia Nelsona Mandelę, gdy wraz z ówczesnym prezydentem kraju dostał Pokojową Nagrodę Nobla, poznaliśmy ten kraj dokładnie. I jego problemy, i jego historię. Ośmielę się napisać, że John żył w swoistej enklawie. Nie dość, że w kraju, do którego pewnie zachodnie mody dochodziły z opóźnieniem, to jeszcze zamykając się w swoim własnym małym państwie. Czy dzieciństwo spędzone właśnie tam i właśnie tak, w jakiś sposób przełożyło się na jego późniejszy stosunek do świata i ludzi? Być może tak było. Ale może nie do końca to prawda. Bo przecież, nie znając współczesnych mu trendów zachodniej cywilizacji, postępuje tak, jakby był jej przedstawicielem w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Francji, Niemczech. Studiuje, mieszka w wynajętym mieszkaniu, pracuje. Żyje zatem samodzielnie: „W sumie nieźle zarabia, a w każdym razie dosyć, żeby zapłacić czynsz oraz czesne i nie umrzeć z głodu, a nawet trochę zaoszczędzić. Ma zaledwie dziewiętnaście lat, ale stoi na własnych nogach i nie jest od nikogo zależny". Z wyboru odchodzi od matki i brata, ale domyślamy się, że nie jest to rozstanie burzliwe. Utrzymuje kontakty, aczkolwiek z niesmakiem przyjmuje wręczane przez matkę pieniądze, traktując to jako nadopiekuńczość, która mu wadzi, której nie potrzebuje. Czy jest to skutek zachwianych z nią stosunków? Nie wiadomo. W każdym razie nie spodziewajmy się na kartach powieści traumy dzieciństwa, toksycznej matki, czy familijnej patologii.
Nie opuszcza mnie, dręczy ciągle pytanie, dlaczego bohater jest właśnie taki? A może to wynik tego, że jego osobowość, z mojego punktu widzenia, jest rozdarta? Utalentowany student matematyki, któremu, zdaje się, przynajmniej na początku, ta nauka sprawia ogromną przyjemność, a jej studiowanie jest dla niego stosunkowo łatwe, bo przecież daje korepetycje, ale także wielbiciel literatury i poezji, po części zarabiający na życie w bibliotece, zafascynowany Thomasem Stearnsem Eliotem i Ezrą Poundem. Czerpiący, w okresie, w którym go poznajemy, pełnymi garściami ze światowej prozy i liryki, swobodnie przytaczający nazwiska wielkich pisarzy, poetów, filozofów, prawie, że wzorując się na ich dziełach, myślach, stosunku do świata („Taką dietę pochwaliłby Rousseau czy Platon"). Znawca muzyki klasycznej z wielkimi ambicjami, bo „Do swojego mieszkania wstawił pianino, które matka kupiła, kiedy w wieku piętnastu lat zażądał lekcji gry na tym instrumencie. Niewiele z nich korzystał, bo brakowało mu cierpliwości, żeby się uczyć powoli, tak jak zalecał nauczyciel, krok po kroku. Uparł się jednak, że zagra kiedyś - choćby całkiem fatalnie - opus sto trzydzieste drugie Beethovena, a potem chaconnę d-mol Bacha w transkrypcji Busoniego. Dojdzie do tego celu drogą na skróty, pomijając Czernego i Mozarta". Nie interesuje go „krąg towarzyski, złożony z artystów i intelektualistów, którzy mieszkają w dzielnicy Garden, noszą czarne swetry, dżinsy i sznurkowe sandały, piją cierpkie czerwone wino i palą gauloise'y, cytują Camusa i Garcię Lorcę, słuchają ambitnego jazzu".
Kiedy to się zaczęło? Kiedy wyrosła przed Johnem szyba, o którą obija się swoimi uczuciami niczym mucha? To, że uprawia poezję, planuje czy też może marzy o zostaniu pisarzem podpadałoby pod kiepski i fałszywy stereotyp wiecznie zbuntowanego bądź niezrozumianego przez świat artysty. Jak działa zniechęcenie? Jak działa depresja? Czy dopada go nagle, czy też powoli owija swoimi mackami, gdy traci matematyczny żar i ze zdumieniem, może trochę złością, odkrywa, że przestaje górować nad pozostałymi studentami w rozumieniu wykładów. Jestem przekonany, że nie podchodzi do tego ze stoickim spokojem. Owe zdumienie i złość, gdzieś tam się wyłaniają spomiędzy wierszy. A czytelnikowi przybywa pytań.
John z rozpłaszczoną twarzą na szybie swojej niemocy nie patrzy z rozpaczą. To tak, jakby normalnie żył w tym swoim malutkim, szklanym mieszkanku-akwarium, od czasu do czasu obracając się do nas - innego świata, nie bardzo nad nim się zastanawiając, jakby specjalnie go nie widząc. To tak na początku. Bo każde kolejne wydarzenie w jego życiu, sprowokowane przez niego, bądź dane mu przez Los, Boga, Przeznaczenie, powoduje, że świat zza tej szyby robi się wyraźniejszy, szybka przestaje być matowa. A w oczach Johna pojawia się strach... Pojawiają się też w jego głowie myśli o własnej wyjątkowości, podszyte pesymizmem. Artysta. Ale czy wielki? Boże! Zostałem skazany na nędzny a wspaniały żywot artysty! Przeklinanego i uwielbianego! Genialnego szaleńca! A pojawiają się, kiedy tenże Los stawia przed nim kobietę... Po raz pierwszy. Kobietę genialną, kobietę inną niż wszystkie. Kobietę podobną do Johna. No, a podobieństwa się odpychają, nie mogą ze sobą współistnieć: „Ani nie zainicjował tego związku, ani nie chciał go dalej ciągnąć. Lecz odkąd w nim utkwił, nie ma dość energii, żeby się z niego wyrwać. Owładnął nim jakiś fatalizm".
Cóż można powiedzieć o relacjach z tą i innymi kobietami? Są złamane? Wszystkie postrzegam przez pryzmat niedostawania Johna do życia w partnerstwie. I doszukuję się w tym zdarzeń z dzieciństwa, roli matki. A same kobiety? Cóż, mówiąc bardzo trywialne, za co przepraszam, pchały mu się do łóżka. Widząc w bohaterze kogoś wyjątkowego, oryginalnego, wartego uczucia, może nawet potrzebującego opieki. Kogoś, dla którego warto poświęcić własną czystość, albo własny indywidualizm, bo „Czy taki już los wszystkich kobiet wiążących się z artystami, że to, co w nich najgorsze lub najlepsze, ma zostać wydobyte i przetworzone w fikcję? (...) Czy to wszystko musi być takie okrutne? Istnieje przecież chyba jakaś forma współżycia, w ramach której mężczyzna i kobieta razem jadają, sypiają i w ogóle mieszkają, ale każde z nich pogrążone jest w swoich introwertycznych poszukiwaniach".
Zagubiony, niedostosowany. Z problemami w relacjach z partnerkami, ba! w nawiązywaniu kontaktów, potrafi czytać, uczyć się, chłonąć literaturę, poezję, języki. Z jednej strony podjęcie decyzji, łatwej dla normalnego członka społeczeństwa, jest dla niego przerażającą, wzbudzającą strach olbrzymią górą, na którą nie potrafi się wspiąć, a z drugiej ze swobodą rozprawia w myślach o sztuce, rozumiejąc ją i ogarniając wszelkie niuanse.
A zatem ściana, szyba, góra. Ile wysiłku kosztuje Johna zmiana środowiska. A może jednak nie? Bo przecież to, co pozostawił za oceanem, nie było jego matecznikiem. On żyje tylko z matematyką (z zadziwiającą jasnością umysłu ten neurotyk podchodzi do tej dziedziny, wiedząc, że daje mu to pieniądze) oraz literaturą i poezją, które owładnęły jego sercem i duszą, z obydwiema dziedzinami wiążąc swoje nadzieje na przyszłość: „T.S. Eliot pracował w banku, a Wallace Stevens i Franz Kafka w towarzystwach ubezpieczeniowych. Każdy z nich cierpiał całkiem po swojemu, wcale nie mniej niż Poe czy Rimbaud. Nie ma nic hańbiącego w tym, że wybiera się drogę Eliota, Stevensa i Kafki. John postanawia tak jak oni chodzić w czarnym garniturze, nosić go niczym palącą koszulę, nikogo nie wyzyskując ani nie oszukując, ze wszystkiego się wypłacając". Właśnie, jasność umysłu, czy też odpowiedzialność widać w tym, jak poszukuje pracy, jak rozważa pewne aspekty, ważne z jego punktu widzenia, jak związki pracy z mieszkaniem, pieniądze, dojazdy.
I w końcu: „Wszystko dobrze się układa, osiągnął swój pierwszy cel, powinien być zadowolony. Lecz z upływem tygodni wpada w coraz głębsze przygnębienie. Z trudem przezwycięża napady paniki". Sam John pisze, że jego piętą Achillesową jest brak solidności. Nie! Jego cechą charakterystyczną jest panika. Każda informacja z zewnątrz, która przerywa jego stan hibernacji mieszkanie-biblioteka-muzeum-praca tę panikę przywołuję. Tak samo, jak potęgujące uczucie, że jednak jest mu źle i dłużej nie wytrzyma.
Wejdźmy na chwilę w jego skórę. Lęk przestrzeni, wysokości? A może klaustrofobia? Wyobrażacie sobie tę histerię, która zaczyna się powoli i dochodzi do szczytu? W pewnym momencie jesteście na wyżynach szaleństwa gotowi zrobić wszystko, żeby ten stan minął, nawet umrzeć! Ale coś trzyma w ryzach. Poczucie przyzwoitości? Może wstyd? Odpowiedzialność? Ale to nie Johna uczucia. Panika nie pozwala mu już rozważyć sytuacji na trzeźwo. Wszystkie kolejne decyzje, postępki to wynik tejże paniki. Depresja postawiła szybę, a John w panice tę szybę zbija, ze strachem rozgląda się wokoło i gna na oślep. Po jakimś czasie się uspokaja.
W zasadzie wszystko wraca do normy, poza tym, że kontakty z innymi ludźmi to dla niego za dużo. Podejmuje ogromny wysiłek i: „Zakres tematów, które na mocy cichej umowy obaj przemilczają, jest tak rozległy, że nie wiadomo, jakim cudem w ogóle mają jeszcze o czym gadać. Nie wspominają o swoich pragnieniach ani poważniejszych ambicjach. Ani słowa o życiu osobistym, o rodzinach i otrzymanym wychowaniu, o polityce, religii i sztuce". Albo sytuacja, w której nie odważa się rozmawiać ze swoim przełożonym w sprawie odejścia z firmy, i wysyła w tej sprawie list, a raczej podrzuca go szefowi. W rozmowie, do której w końcu dochodzi, John nawet nie ma zamiaru silić się na jakiekolwiek argumenty, które byłyby podstawą normalnego dialogu. W jego głowie tylko zamęt i nieodparta chęć zakończenia męczącej dla niego farsy: Dobrze, niech im będzie. Niech grają po swojemu, a on na każdy ich ruch odpowie swoim - głupim, łatwym do przewidzenia i udaremnienia, póki nie znudzą się grą i nie pozwolą mu odejść".
Żeby nie zapędzić się zbyt daleko w odkrywanie wydarzeń z życia bohatera, a nawet streszczenia tej powieści, należy podsumować, iż książka ta jest historią młodego człowieka, z wizją własnego świata i własnej przyszłości, ale wizją szaleńczą, depresyjną, neurotyczną. Obrazem świata, który pozwolił dwudziestolatkowi pracować i nawet w pewien sposób korzystać z życia. Jednakże to świat zbyt ciężki i smutny, dla wrażliwego młodzieńca, rozumiejącego czasy, w których dane mu jest żyć. Człowieka, który tego świata nie jest w stanie zmienić, a sam staje się ofiarą przemian zachodzących w zachodniej cywilizacji. John się poddaje. Ale czy ostatecznie podporządkowuje się światu i znajduje w nim swoje miejsce? Czy też daje się opanować podstępnym panice i depresji? On konkluduje to tak: „Kiedy miał osiemnaście lat, może i był poetą. Ale teraz żaden z niego poeta, pisarz, artysta. Jest programistą komputerowym, dwudziestoczteroletnim programistą komputerowym w świecie, w którym nie ma trzydziestoletnich programistów komputerowych. Po trzydziestce człowiek robi się za stary na programistę, więc się przekwalifikowuje (...) - albo strzela sobie w łeb".
Recenzent: Jerzy Lengauer
Studium poszukiwania
Zawiedziony beznadzieją życia w Afryce dwudziestokilkuletni Jonh ucieka do Londynu. Przyjeżdża z nadzieją na odnalezienie własnego miejsca i pomysłu na przyszłość. Poszukuje wolności od toksycznych relacji w Cape Town. Paradoksalnie, zatrudnia się w wielkiej korporacji IBM, wyspecjalizowanej w doskonałym formatowaniu zatrudnionych osób. Wciśnięty w sztywny garnitur, sprzedaje się, by płacić za namiastki miłości. Wykorzystując kolejne kobiety, stacza się na dno upokorzenia. Jedyny ratunek znajduje w literaturze. Musi pisać, by odzyskać szacunek do samego siebie.
Młodość to kolejna, po Chłopięcych latach, powieść o charakterze autobiograficznym. Wyjątkowa na tle całej twórczości noblisty, bo pierwsza, która odsłania zwykle przemilczane tematy młodości – bardzo intymne, wstydliwe.