Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Śród żywych duchów

Rzecz wielka

W książce Jarosława Molendy „Polki przeklęte?" spotkałam się po raz pierwszy z nazwiskiem Danuty Siedzikówny pseudonim „Inka". Ta sanitariuszka 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej została zamordowana w 1946 r., gdy miała niespełna 18 lat. W 2014 r. media informowały o poszukiwaniach ciał m.in. właśnie Inki, które najprawdopodobniej zakończą się sukcesem i Danuta Siedzikówna doczeka się wreszcie nie symbolicznego, ale prawdziwego grobu i należytego oddania jej czci. To wraz z historią Inki zaczęłam się interesować tym drastycznym i brutalnym wycinkiem z dziejów polskiej historii, czyli latami po zakończeniu II wojny światowej. Z tym że lektury, jakie ostatnio pochłaniam, skłaniają mnie do wniosku, że ona się wcale nie skończyła, a przynajmniej nie w naszym kraju - ona tylko zmieniła swoje oblicze i przybrała postać wojny domowej.


Nowe władze ludowe, chcąc umocnić się na swoich stanowiskach, obrały jeden cel: całkowicie wyeliminować, czy inaczej: fizycznie unicestwić, wrogów politycznych. Mówili o nich: „wyrodki, wyrzutki, dywersanci, podżegacze, zdrajcy, spiskowcy, bandyci, pachołkowie, szpiedzy do trzeciej potęgi, mary przeszłości, faszyści, elementy, wrzód" (i wiele innych określeń), którzy chcieli „mordować skrycie ludzi wiernych narodowi polskiemu i sprawie sprawiedliwości społecznej; sprzedać swoją ojczyznę, swój naród, swój kraj", mając przy tym wsparcie „agentur imperializmu, wrogów klasowych, reakcyjnej emigracji, dyplomatów anglosaskich i francuskich" (str. 221-222, z przemówienia prokuratora Wojska Polskiego, płk. S. Zarakowskiego). Trzeba przyznać, że postawiony sobie cel realizowano bezwzględnie i dosłownie: najpierw mordowano z zimną krwią, a potem w tajemnicy grzebano, nie tylko nie wydając rodzinom ciał, ale nawet ich o tym nie informując. „Trudno pogodzić się z myślą, że raz na zawsze wymazany zostanie jedyny materialny ślad, który przedłuża istnienie ludzkie i nadaje mu wyrazistszą trwałość w pamięci ludzkiej" (str. 12-13, za: Gustaw Herling-Grudziński „Inny świat"). I o właśnie o tym jest ta książka: o poszukiwaniu ciał pomordowanych.

„Śród żywych duchów" Małgorzaty Szejnert ukazało się po raz pierwszy w 1990 r. nakładem londyńskiego wydawnictwa - w Polsce nie było jeszcze wtedy na to warunków. Jest efektem półtora roku badań reportażystki, która w 1988 r. postawiła sobie pytanie: co się działo ze skazanymi na śmierć już po wykonaniu wyroków i gdzie ich grzebano? Na pytanie, dlaczego nie mogły ich pochować rodziny, odpowiedzieć prościej - ustami Jana Olszewskiego: „Nigdy nie wydawano bliskim tych zwłok. To stanowiło dodatkową karę dla skazanych i rodzin"; Anieli Steinbergowej: „Oni mieli zniknąć bez śladu. Łatwiej zatrzeć pamięć, kiedy nie ma grobu. Podczas procesów rehabilitacyjnych kładziono wiązanki na ławach podsądnych, których stracono przed paru laty, a teraz zwalniano z zarzutów. Nie było innego miejsca, gdzie by je można położyć. O to właśnie chodziło. Żeby nie było żadnego miejsca na kwiaty"; czy Wacława Glutha-Nowowiejskiego: „Żadna ze znanych mi rodzin, których bliscy zostali straceni, nie dowiedziała się nigdy, gdzie leżą" (str. 9-10).


Szejnert podąża śladem pierwszych informacji o nocnym grzebaniu na starym cmentarzu i tzw. „polu Bokusa" na Służewiu, by później trafić na wiadomości o kwaterze „Ł", zwanej „łączką", na Powązkach. Samo poszukiwanie miejsc, gdzie grzebano straconych, nie przesłania na kartach książki jednego: to nie była „masa", jak chcieli ją widzieć i traktowali oprawcy, to byli pojedynczy ludzie, jednostki, które miały rodzinę; mężczyźni, którzy byli synami, mężami, braćmi, ojcami. Wśród nich ci najbardziej znani, jak rotmistrz Witold Pilecki oraz generał Emil Fieldorf „Nil" czy Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka" (to jego podkomendną była Inka) oraz wielu, wielu innych - mężczyźni, którzy zostali sprowadzeni do nazwiska na wyroku (a czasem nawet i to nie), a dla bliskich byli najukochańszymi: Jankiem, Kaziem, Stasiem, Tadziem czy Heniem... By jeszcze bardziej to podkreślić - by nie zapominać, że każda śmierć była czyimś dramatem - w książce znalazły się zdjęcia niektórych straconych w otoczeniu bliskich, gdy byli jeszcze zwyczajnie szczęśliwi...

Ta książka z samego założenie miała być wstrząsająca i inaczej nie da się jej odebrać. Szokuje jako całość, ale czasem i nawet pojedynczymi zdaniami, gdy dotrze do czytelnika pełnia grozy w nich zawarta. Przeraża to, że więźniów na ostatnią drogę wyprowadzano po kilku, a strzały następowały co pięć minut; zadziwia to, że czasem aresztowano całe rodziny, np. żonę oskarżonego, jej siostry, jego braci i „innych krewnych. W początkowym okresie śledztwa na Mokotowie siedziało szesnastu członków rodziny bliższej i dalszej" (str. 298). Wstrząsa to, że wszyscy byli tak bardzo młodzi - niektórzy nie mieli nawet tylu lat, co ja teraz - i mieli całe życie przed sobą. A kończyło się strzałem w tył głowy i wrzuceniem nagich do dołów... Jak tak można było?! Nigdy tego nie pojmę, tak jak nie zrozumiem, jak można było nie rozliczyć tych, którzy decydowali o egzekucjach i je wykonywali...

Przez pierwsze dwie części książki pojawiały się myśli, że szkoda, iż nie dodano aktualnych informacji o pochówkach. Z czasem jednak doszłam do wniosku, że dobrze jest tak, jak jest. Po pierwsze dlatego, że „Śród żywych duchów" jest dokumentem i kroniką tamtych dni, tamtego czasu. Widać - o czym pisze sama autorka - jaki panował wówczas klimat polityczny i społeczny wokół tej kwestii, jak świadkowie bali się mówić, by otworzyć się (albo nie) dopiero z czasem. Upływ czasu wcale tej książce nie zaszkodził i reportaż w postaci dziennika przepełnionego zaangażowaniem autorki czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem. Zakładam, że gdyby Szejnert zdecydowała się na aktualizację wiedzy na temat pomordowanych, musiałaby chyba powstać nowa publikacja. I drugim argumentem za pozostawieniem pierwotnej formy jest to, że stanowi ona przekonujący punkt wyjścia do swoich poszukiwań, do tego, by dowiedzieć się, co było dalej. Bo ta historia jeszcze się nie skończyła - pytanie brzmi raczej, czy kiedykolwiek uda się ją zakończyć, czy da się odnaleźć i zidentyfikować wszystkich poległych...?

„Śród żywych duchów" nie było łatwą lekturą, ale za to dla mnie w każdy sposób wielką. Nie bez powodu Norman Davies napisał o niej: „Niezwykły nagrobek wystawiony polskim bohaterom". Chciałabym, żebyście ich poznali, tak jak ja to od niedawna robię, dlatego gorąco namawiam do przeczytania ich historii widzianej oczami Małgorzaty Szejnert, tej, która ich szukała.


Recenzent: Paula Klich

Najbardziej wzruszająca książka Małgorzaty Szejnert

Listopad 1988 r., zaniedbana łączka na warszawskich Powązkach. Małgorzata Szejnert na każdym z pięciu symbolicznych grobów kładzie krótki list. Kartkę przyciska zniczem. Jest przekonana, że groby są puste, ale wie, że wieczorem ktoś tu przyjdzie...

Dramat polskich bohaterów wojennych - rotmistrza Pileckiego, generała Fieldorfa „Nila” i innych skazanych na śmierć w Polsce Ludowej - nie kończył się z chwilą wykonania wyroków. Dla rodzin straconych to początek walki o ujawnienie prawdy o losach bliskich: synów, mężów i ojców. Śród żywych duchów to ich poruszająca historia. Małgorzata Szejnert, mimo starannie zatartych śladów, poszukuje grobów więźniów politycznych straconych w warszawskim więzieniu na Rakowieckiej. Zbiera relacje świadków i członków rodzin, ujawnia sposoby na obejście cenzury i zdobycie informacji w epoce strachu i nieufności. Dziennikarka w mistrzowski sposób łączy opowieść o epoce terroru i o końcu lat osiemdziesiątych, tworząc niezwykłą kronikę przełomu i początku demokratycznych przemian w Polsce.