Scyzoryk i szklanka mleka. Rzecz o Pani Dalloway.
Są utwory, są zdania, są wreszcie słowa, które zalegają tak mocno i tak głęboko, że zmuszają nas do podjęcia próby (choć wiemy, że skazanej na niepowodzenie) objęcia stanowiska i wyrażenia go poprzez tekst. Takim utworem jest dla mnie powieść Pani Dalloway Virginii Woolf.
Dzieło to utkane jest z błahostek, opisów drobnych przedmiotów, które przecież nic nie znaczą. Nóż do otwierania listów, hiszpański naszyjnik, scyzoryk, kryształowy delfin. A jednak rekwizyty te nie tylko wypełniają przestrzeń, w której, jakby pogrążeni w pół letargu, zaprzątnięci banialukami, poruszają się bohaterowie. Stanowią rodzaj bariery, która odgradza postaci. Symbolizują ich tragiczną niemoc zbliżenia się. Potęgują banalną, w ich mniemaniu, rozpacz.
Miłość, wojna, zazdrość, rozczarowanie. Miłość! To ona determinowała bohaterów, gdy byli młodzi (szaleńcze uczucie Petera Walsha, niemożliwa i przeklęta kulturowo relacja Sally i Clarissy Dalloway). To ona podsuwa im wątpliwości, gdy są już dojrzali (niepewność pani Dalloway). To ona wreszcie daje im siłę (nieszczęśliwa, ale tkwiąca u boku pochłoniętego szaleństwem męża, Recja) i spokój (Clarissa patrząca na męża, który czyta gazetę i on, pan Dalloway, pędzący ulicami z bukietem róż, by powiedzieć żonie, jak bardzo ją kocha. Nie potrafi tego uczynić, ale ona wie. Wie to doskonale). Miłość. W Pani Dalloway jest wątkiem przewodnim, ujętym w całkowicie bezpretensjonalną i czarującą formę.
Całe tyrady można by tworzyć o mistrzowskim posługiwaniu się przez Woolf techniką strumienia świadomości, perfekcyjnym prowadzeniu postaci, ich rozmijaniu się i spotkaniu w finałowej scenie przyjęcia. W tej powieści każde zdanie zdaje się mieć odpowiednią formę, znajdować się w jedynym idealnie możliwym dla siebie miejscu. Niektóre fragmenty są powtarzane wielokrotnie za sprawą przywoływania przez kolejnych bohaterów tych samych wspomnień. Zabieg ów nadaje tekstowi niesłychany rytm, swoiste tempo, podkreślane także krokami przechodniów czy też wybijanymi przez Big Bena godzinami. Nie sposób również nie napomknąć o błyskotliwych i zaskakujących rozwiązaniach poszczególnych scen. Idealnym na to przykładem jest wątek Septimusa, który to prowadzony przez żonę do słynnego psychiatry, oczekuje ratunku, sposobu na swoje szaleństwo, a otrzymuję receptę - wypoczynek i szklankę mleka...
Zacna to i wyborna lektura, do której chciałoby się powrócić już tuż po przeczytaniu.
Recenzent: Alicja Skweres
Jeden dzień z życia Klarysy Dalloway – kobiety targanej uczuciami i namiętnościami. Klasyka, którą trzeba znać.
Londyn, czerwiec 1923. Jeden dzień z życia Klarysy Dalloway – kobiety targanej uczuciami i namiętnościami. Obserwując świat z perspektywy kilkorga bohaterów, Virginia Woolf odkrywa to, co ukryte za fasadą ładu, harmonii i rodzinnego szczęścia.
Klasyka, którą trzeba znać.
„Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi balkonowe i wychodziła w Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche – cichsze naturalnie niż tutaj – było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego.” (fragment powieści)