Zawojowałaś moje serce, Melisso De La Cruz
Nie pierwszy raz (i zapewne nie ostatni) wykazałam się całkowitą beztroską i bezmyślnością przy wyborze lektury - nie sprawdziłam, jaki gatunek uprawia zupełnie mi nie znana autorka i najprościej mówiąc, o czym pisze. I szczerze mówiąc dobrze zrobiłam, że do tych informacji nie dotarłam, ponieważ po ich lekturze skreśliłabym tę książkę na samym początku. Albowiem Melissa De La Cruz, autorka "Zapachu spalonych kwiatów" jest uznaną autorką książek dla młodzieży i dorosłych, a sławę przyniósł jej cykl powieściowy "Błękitnokrwiści" traktujący o współczesnych wampirach. A ja mam na wampiry daleko posuniętą alergię i omijam autorów piszących na ten temat szerokim łukiem.
Tak więc książkę zamówiłam, po kilku dniach odebrałam od listonosza i przyjrzawszy się dokładnie okładce coś mnie tknęło - ta bladość i krwistoczerwone usta nie wróżyły nic dobrego. Przeczytałam opis na okładce - no nie... Wyszło mi z niego jakieś gorące romansidło, za którymi też nie przepadam niemal na równi z wampirami. Ostatni test - oryginalny tytuł, bo naszym tłumaczeniom już od dawna nie wierzę. Moja znajomość angielskiego jest szczątkowa, ale obyło się bez słownika. Ale tu już moja dusza jęknęła potężnie, bo oryginalny tytuł to "Czarownice z East Endu". No to klapa... Ale, że staram się z podjętych zobowiązań wywiązywać, więc ułożywszy dziecię i męża do snu zrobiłam sobie mocną kawę i zasiadłam do czytania nastawiając się na drogę przez mękę... Pierwszy rozdział - niezły, drugi, trzeci - zaczęło mnie wciągać... Kawa stygła, ja czytałam, czas płynął...
O drugiej nad ranem przestałam kojarzyć, co czytam i z żalem odłożyłam książkę, bo zostało mi tylko 80 stron do końca. Wzięłam książkę do pracy i udało mi się ją skończyć w czasie, kiedy moja klasa pisała test - swoją drogą albo super uczciwi, albo zupełne cielęta - nie zwracałam na nich zupełnie uwagi, a po pobieżnym przejrzeniu ich prac to parę jedynek będzie niestety... A teraz całkiem świadomie i dobrowolnie potwierdzam to, co napisałam w tytule - zawojowałaś moje serce Melisso De La Cruz!
"Zapach spalonych kwiatów" to opowieść o niezwykłych kobietach z rodu Beauchamp. Jest ich trzy: gospodyni domowa Joanna oraz jej dwie córki - starsza Ingrid, kierowniczka miejskiej biblioteki i młodsza Freya, barmanka w miejscowym pubie. Mieszkają w niewielkim miasteczku North Hampton na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Freya właśnie się zaręczyła z niezwykle przystojnym i bogatym Branem Gardinerem. W czasie przyjęcia zaręczynowego poznaje Killiana, młodszego brata swojego narzeczonego i popada wręcz w obsesję na jego punkcie. Bardzo szybko staje się jasne, że bracia nieźle namieszają w rodzinie Frei, a problemy z nimi związane to tylko niewielka część kłopotów, z jakimi będą się musiały zmierzyć w ciągu kilku letnich miesięcy.
Joanna, Ingrid i Freya należą do przedwiecznego rodu czarowników, są nieśmiertelne i... mają zakaz uprawiania magii wydany przez Wielką Radę. Jednak kilkuwiekowe powstrzymywanie się od czarów zaczyna im już ciążyć i najpierw nieśmiało, a następnie coraz śmielej zaczynają łamać warunki kary. Używając swoich umiejętności pomagają mieszkańcom miasteczka w ich mniejszych i większych kłopotach i nie chcą pamiętać, jak podobna ich działalność skończyła się wiele lat temu w małym miasteczku Salem w stanie Massachusetts...
Oczywiście North Hampton to nie tylko panie Beauchamp. Autorka umieszcza w swojej powieści kilka postaci i wątków drugoplanowych, robi to jednak w bardzo klarowny sposób i nie ma problemu z ogarnięciem akcji powieści. Przy okazji muszę pochwalić styl autorki - prosty i bez udziwnień, nawet sceny erotyczne, choć sugestywne nie są męczące, jest ich niewielka ilość i wszystkie mają uzasadnienie w fabule. I za to należą się autorce ukłony, bo udało się jej stworzyć sympatyczną książkę - takie trochę obyczajowe fantasy (chyba stworzyłam nowy gatunek literacki), które uchroniło się przed byciem paranormal romance.
Czytając książkę miałam przy okazji świetną zabawę wyszukując w niej wszelkie analogie z mitologią skandynawską, bo zbieżność imion między młodą barmanką a nordycką boginią miłości i płodności wcale nie jest przypadkowa. Mimo bardzo pozytywnych wrażeń po tej lekturze, raczej daruje sobie "Błękitnokrwistych" (żeby mi się wrażenia nie popsuły) natomiast z pewnością sięgnę po kontynuację "Zapachu spalonych kwiatów" jeśli takowa ujrzy światło dzienne - autorka pozostawiła bowiem otwarte zakończenie, co może sugerować, że powstaną dalsze części tej historii.
Recenzent: Anna Nawrot
Trzy kobiety, dwóch mężczyzn i jedna tajemnica
Freya wiedziała, że igra z ogniem, a mimo to nie potrafiła się powstrzymać. W powietrzu od niewyobrażalnego napięcia czuć było zapach spalonych kwiatów. Czuła, że jakaś nieopisana siła pcha ją w ramiona mężczyzny. Sęk w tym, że zupełnie nie tego, co trzeba - brata własnego narzeczonego. W miejscu zupełnie nie tym, co trzeba - na własnym przyjęciu zaręczynowym. Czuła pod skórą, że zbliżają się kłopoty.
Nie ona jedna...
Joanna od kilku dni przeczuwała, że coś niedobrego dzieje się w miasteczku. Kiedy zobaczyła martwe ptaki na plaży, wiedziała już, że to nie przypadek. Znała te oznaki.
Do tego wszystkiego Ingrid, na pozór najspokojniejszą z kobiet z rodu Beauchamp, zaczęły dręczyć niepokojące koszmary...