Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

04.07.2016

- Jak kocham, to ekstremalnie - mówi Rainbow Rowell

Rainbow Rowell, autorka „Linii serc", opowiada o najnowszej książce, magii telefonów stacjonarnych i o tym, jak to jest być „pomniejszą kuzynką" księżniczki Lei z „Gwiezdnych Wojen".

- Skąd wzięła się „Linia serc"?
- Zaczęło się od naprawdę głupiego pomysłu: od historii kobiety, która gubi swój telefon komórkowy i całe jej życie się rozpada. Szybko zrobiło się z tego coś naprawdę niezwykłego: moja bohaterka, Georgie, 38-letnia scenarzystka, przypadkiem znajduje telefon, który pozwala jej zadzwonić do męża z czasów, kiedy jeszcze nie byli małżeństwem. Uważam zresztą, że jest coś magicznego i romantycznego w telefonach stacjonarnych. Kiedyś były bardzo ważną częścią naszego życia - pamiętacie czekanie na telefon? - a teraz są prawie bezużyteczne. Początek był więc błahy, a ostatecznie książka podejmuje całkiem poważne kwestie - że małżeństwo zmienia się w czasie i że w dniu ślubu nie mamy najmniejszego pojęcia, co oznacza połączenie z kimś swojego życia.

- No właśnie, „Linia serc" jest bardziej o tym, co się dzieje po niż przed „a potem żyli długo i szczęśliwie", co nie jest typowym tematem literatury młodzieżowej. Dla kogo tym razem pisałaś - dla nastolatek czy ich mam?
- Kiedy piszę książkę, tak naprawdę nie zastanawiam się, kto będzie ją czytał. Skupiam się na moich postaciach i tym, jak najlepiej opowiedzieć ich historię. Moje czytelniczki mają naście lat, a czasem są dorosłe. Ja też lubię czytać o najrozmaitszych ludziach, o bohaterach znajdujących się w różnych momentach swojego życia. Mam nadzieję, że „Linia serc" spodoba się i mamom, i córkom.


- „Eleonorze i Parkowi" nie dałaś szczęśliwego zakończenia, bo - jak stwierdziłaś - gdy się ma 17 lat, nie ma jeszcze zakończeń, są tylko początki. A kiedy się ma 38 lat, jak Georgie...?

- No cóż, póki człowiek żyje, nie ma ostatecznych zakończeń! A nawet i po śmierci, kto wie? Ale faktycznie, decyzje, które podejmuje Georgie, są poważniejsze niż te, przed którymi stają moi nastoletni bohaterowie. Georgie jest starsza, bardziej „zakorzeniona" w życiu, które prowadzi. Jej decyzje wpływają na losy jej dzieci. Ma też mniej czasu na to, żeby zawrócić ze źle obranej ścieżki.

- „Eleonora i Park" dzieje się w latach osiemdziesiątych, „Linia serc" częściowo w dziewięćdziesiątych. Obie powieści są zanurzone w ówczesnej popkulturze - muzyce, filmach, serialach. Czy dla twoich nastoletnich czytelniczek to nie jest „dawno, dawno temu w odległej galaktyce"?
- Nie sądzę. Wiele z popularnych w latach osiemdziesiątych rzeczy, o których napisałam w „Eleonorze i Parku", jest wciąż - a nawet bardziej - popularne dziś, stało się wręcz kultowe. Na przykład zespół The Smiths czy komiksy i filmy o X-Menach. Dlatego nastolatki wcale nie są zagubione w tych popkulturowych odniesieniach. Zresztą, w książce najważniejsza jest dobra historia, nie jej tło. Kiedy ja byłam nastolatką, uwielbiałam „Małe kobietki". I nigdy nie przeszkadzało mi to, że akcja książki dzieje się w dziewiętnastym wieku.


- Bohaterką twojej poprzedniej książki, „Fangirl", jest prawdziwa fanka. Taka, co to nie tylko czyta wszystkie książki ulubionego autora, ale też wiesza plakaty z jej ulubionymi bohaterami i sama pisze fanfiction. Czy czerpałaś tu z własnych doświadczeń, a jeśli tak, to kogo/czego byłaś fanką?

- Zawsze byłam osobą, która ma ekstremalne uczucia wobec popkultury. Jeśli już coś mi się podoba, prawdopodobnie się w tym zakocham - a jak już coś pokocham, no to nie mogę się tym nasycić i ciągle chcę więcej. I zawsze używałam rzeczy, które kocham, do definiowania samej siebie. Na zasadzie: „Kocham Beatlesów, a ich muzyka jest ważną częścią tego, kim jestem".
Moją pierwszą fanowską obsesją były „Gwiezdne wojny". Przez całą szkołę podstawową żyłam w świecie „Gwiezdnych wojen". Razem z moją najlepszą przyjaciółką wymyślałyśmy sobie przygody. Ona zawsze była księżniczką Leią, ponieważ miała ciemne włosy i swój zabawkowy miecz świetlny. Mnie przypadała rola jej kuzynki, pomniejszej księżniczki Leah.
Gdy dorastałam, zrobiło się tego więcej: „X-Meni", „Piękna i Bestia", „Alicja w Krainie Czarów", Wham!, ponownie „Gwiezdne wojny", tym razem prequele, „Jezioro marzeń", Harry Potter... Dziś natomiast największe fanowskie emocje wzbudza we mnie „Sherlock".


- Ten z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej?
- Tak.

- Niektórzy krytycy uważają, że oba te zjawiska - popularność literatury młodzieżowej, tzw. Young Adults, wśród trzydziesto- i czterdziestolatków oraz kinowa dominacja superbohaterów i filmów typu „Gwiezdne wojny" - to oznaka, że społeczeństwo dziecinnieje. Kultura wysoka jakoby umiera, bo czytelnikom i widzom nie chce się wysilać. Co byś im odpowiedziała?

- Nie sądzę, żebym miała im cokolwiek do powiedzenia! Staram się unikać bezsensownych sporów. Ludzie, którzy uważają, że literatura dla młodzieży jest prosta albo wręcz ogłupiająca, zazwyczaj niewiele jej przeczytali. Uważam, że dorośli czytają powieści z półki Young Adults po pierwsze, dlatego że jest ona emocjonalnie uczciwa, po drugie, każdy dorosły nie tak znowu dawno temu był nastolatkiem. Okres szkoły średniej jest ważny dla nas wszystkich - to w tym czasie stajemy się osobą, którą jesteśmy w życiu dorosłym. To naturalne, że dorośli chcą o tym zarówno czytać, jak i pisać.

- A gdybyś ty miała połączenie telefoniczne ze sobą w wieku lat dwudziestu, co byś sobie powiedziała?
- „Głowa do góry, będzie lepiej". Raczej nie dawałabym sobie konkretnych rad. Człowiek w tym wieku musi sam przejść przez ciężkie chwile. Inaczej się nie nauczy.

Rozmawiała Katarzyna Wężyk

Książki