Izabela Sowa odważnie żongluje konwencjami
Najnowszą książkę Izabeli Sowy „Tymczasem" recenzuje Hanna Rydlewska, redaktor naczelna Weekend.gazeta.pl.
Kim jest Monique? „Francuską łączniczką, która przywozi blokersom newsy z planety zamieszkanej przez kastę ponowoczesnych braminów. Czasem wpadnie do willi jednego z uprzywilejowanych, by pocieszyć jego zdradzaną żonę i odświeżyć jej garderobę. Podaruje kilka złudzeń, wartych tyle samo co złudzenia sprzedawane biedakom".
Główna bohaterka nowej powieści Izabeli Sowy żyje w ciągłym zawieszeniu. Gdzieś między rodzinną Bukowiną, za którą tęskni, ale w której czuje się obco, a stolicą, do której aspiruje i której nienawidzi zarazem. Gdzieś między wyśnionym Paryżem - każdy ma taki Paryż, na jaki zasłużył - a Krakowem, z którym łączą ją sentymentalne związki. Rozdarta między wspomnieniami z początków lat 90., kiedy wszystko wydawało jej się możliwe, a współczesnością, radosną niczym „knedle z Lidla i jazda na gapę", Monique vel Monika Fortuna nie potrafi nigdzie osiąść. Nigdzie nie jest u siebie. Z pewnością nie w warszawskim mieszkaniu, urządzonym za franki na bollywoodzką modłę. I raczej nie na warszawskich salonach, które jako stylistka próbowała szturmować, z miernym skutkiem - felietony w magazynie „Światowid" pozwalają jej co najwyżej na opłacenie rachunków i zakup cytrusów, a romans, który nawiązała z Konradem, Kaszpirowskim coachingu, trudno uznać za gorący.
Bezpieczna Monika wydaje się wyłącznie w świecie wspomnień o Auguście, przyszywanym wuju, ekscentrycznym elegancie i mentorze, który podsuwał jej w okresie dorastania albumy o malarstwie, uczył savoir-vivre'u, strofował, no i zachęcał do nonkonformizmu, za który sam zapłacił wysoką cenę. Próba odszukania wuja stanie się dla niej impulsem do wewnętrznej przemiany. Bo nie o zaginionego wuja w „Tymczasem" chodzi - skądinąd ten wątek rozwija się zgrabnie - lecz o Monikę straconą w świecie symulakrów i botoksu na raty.
W tej historii jest wszystko: kryminalny wątek, rozmowy o duchowości, portret pokolenia już bardziej zrezygnowanego niż oburzonego na cokolwiek, góralska gwara, rodzinna trauma, problemy polskiego mieszkalnictwa, karykatura nadwiślańskiego „hajlajfu", cytaty z Homo Twist, kpina i romantyzm, wina, kara i odkupienie. A, przepraszam, jest też kot o imieniu Zuzia. Izabela Sowa odważnie żongluje konwencjami. Na szczęście nie traci głowy tam, gdzie jej bohaterka pozwala sobie na odlot.
„Tymczasem" można czytać jako słodko-gorzką, zdekonstruowaną opowieść o spóźnionym dorastaniu - tyle że zamiast Piotrusia Pana dostajemy Mademoiselle Monique. Można także w powieści Sowy zobaczyć próbę uchwycenia szerszej perspektywy, obśmiania emocjonalnej prowizorki, którą na co dzień uprawiamy. Wszystko dziś jest na chwilę: pasje, zawodowe sojusze, autorytety. O związkach nie wspominając. Przyjaciół nie szanujemy, partnerów wymieniamy częściej niż szczoteczki do zębów. Kochamy „tymczasem". Wieczny jest tylko kredyt. I przekonanie, że życie jest gdzie indziej.
Opowieść o kobiecie (nie zawsze) sukcesu
Monique jest niczym ideał z kolorowych czasopism, które czytała jako nastolatka: jest wykształcona, pracuje jako osobista stylistka i występuje w telewizji. W rzeczywistości – jak niemal każdy – boi się, że zabraknie jej na ratę za mieszkanie, a kariera w show-businessie to dla niej tak naprawdę bieganie z wieszakiem za pozbawionymi gustu żonami biznesmenów.
Traf chce, że wyjeżdża ze skąpanej w złudzeniach Warszawy do otulonego smogiem Krakowa. Korzystając z okazji, postanawia odwiedzić wuja Augusta, któremu zawdzięcza wykształcenie w Paryżu – i znacznie więcej. Czy i tym razem spotkanie z nim zmieni coś w jej życiu?
Powieść o nas samych – potrafiących żyć tylko TYMCZASEM. Może dlatego, że kiedyś obiecano nam niemal wszystko, a pozostawiono z kredytem do spłacenia?