Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

09.10.2017

Pani Energia - Agata Kulesza

Spotykaliśmy się w różnych momentach jej kariery, i zawsze była tą samą osobą. Mądrą, błyskotliwą, zdroworozsądkową. Sukcesy jej nie zmieniły.

Kilka razy - bezinteresownie, dodajmy - przyjeżdżała na zajęcia, które prowadziłem na Wydziale Aktorskim Szkoły Filmowej w Łodzi. Studentom mówiła:
Aktorstwo wymaga skupienia się nie na tym, „jak" zagrać, tylko „co". Będziecie podejmowali wiele decyzji, musicie ufać swojej intuicji. Dla mnie podstawowym kryterium jest to, że muszę tę pracę szanować. Nie mogę się wstydzić tego, co robię. Serial też może być wspaniałym aktorskim poligonem. Misja i posłannictwo to wielkie słowa, ale aktorstwo to przede wszystkim zawód. Jestem tak samo wyjątkowa jak pani pracu­jąca na poczcie. Trzeba bronić siebie i swojej wrażliwości.

W „Róży" Wojciecha Smarzowskiego zagrała całą gamę szeroko pojmowanej emocjonalności: smutek, poniżenie, macierzyński strach, a w końcu wielką miłość, i sąsiada tego uczucia - szczęście dojrzewające „w czasach zarazy". Jako Carmen Rota-Majewska w serialu „Krew z krwi" nie była słodką idiotką wplątaną w mafijne przestępstwa męża. Od początku wiedzieliśmy, że wszystko kontroluje, że jest zepsuta, chociaż udaje pierwszą naiwną. A Kulesza nawet nie starała się bronić postaci. Dobrze wie, że wiarygodność aktora buduje się na odwadze nietypowych posunięć, dlatego też nie obawiała się zbrzydzić do roli Róży Kwiatkowskiej, rysować ostrą kreską przeklinającą po śląsku Lidkę w „Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy czy potraktować z lekką ironią chorobliwie kochającą czystość Gertrudę w „Szczęściu świata" Michała Rosy albo zagrać z werwą matkę w „Pewnego razu w listopadzie"... Andrzeja Jakimowskiego. Nie ma oporów przed ambiwalentnym rysunkiem postaci. Bo Kulesza jest odważna. A to, wbrew pozorom, w aktorstwie cecha rzadka i piękna.

Patrząc na Agatę Kuleszę w najbardziej spektakularnej roli - stalinowskiej prokurator Wandy w „Idzie" Pawła Pawlikowskiego, pomyślałem o Zbigniewie Cybulskim w „Szyfrach" Hasa i o wspaniałej scenie z tamtego filmu, kiedy Maciej (Cybulski) tłumaczył ojcu, że nie rozumie, co oznacza „przyjąć nieprawdziwe życie za jedyne prawdziwe". „Żyję poniżej mojej rzeczywistej wartości", mówił nam wtedy Cybulski, trochę o bohaterze, trochę także o sobie. Kino stawało się życiem. Wanda w „Idzie" mogłaby powtórzyć to samo. Przyjęła nieprawdziwe za konieczne. Przegrała.

W zależności od koncepcji scenariusza oraz wizji reżysera Kulesza może być piękna albo charakterystyczna, dramatyczna i komediowa, brawurowa i milcząca. Jej aktorstwo składa się niejako z dwóch warstw, a jedna nie przeszkadza drugiej. Warstwa pierwsza to wrodzony komizm, chochliki w oczach, usta stale skłaniające się do uśmiechu. Gdy zejdzie do warstwy drugiej, perfekcyjnie potrafi gasić ów uśmiech, maskować emocje. Grając ofiary, cierpi w dwójnasób, ale wewnętrzna jasność, ów radosny chochlik w oczach, niweluje jednowymiarowość postaci. Chodzi zawsze o portrety złożone. Cierpkie, słodkie, gorzkie, kwaśne.

„Ile treści, ile niuansów kryje się w rolach Agaty Kuleszy, tak sugestywnych, mimo minimalnych środków aktorskich. Zarówno wtedy, kiedy gra postać »złą«, jak w Idzie, czy »dobrą«, jak w Róży - jest do głębi ludzka", pisał Tadeusz Sobolewski.
O zawodową przyszłość Agaty Kuleszy jestem spokojny. Trudno oczekiwać, że każdego roku będzie otrzymywała propozycje tak znaczące jak w Róży czy w Idzie, ale ona przyzwyczaiła nas do długich dystansów. Nie zasklepiła się w wieży z kości słoniowej, od lat flirtuje z komercją, intuicyjnie wyczuwa, co będzie dla niej artystycznie dobre, a jakich ofert zdecydowanie powinna unikać. Rzeczywiście jest różą. Niejednoznaczną, różą z kolcami.

***

Agata mieszka z rodziną w pięknej kamienicy na warszawskim Mokotowie.

Potrzebowałam właśnie takiego miejsca. Czuję, że już tutaj zostanę. Coś dobrego jest w tych murach, w starej tkance. Ten dom ma zresztą imponującą historię. Kiedyś był tu kościół.

Gdzie? Tutaj?

Mam zdjęcie z lat siedemdziesiątych, na którym widać nabożeństwo odbywające się w tej przestrzeni. Wydrukowałam to zdjęcie, może kiedyś je powieszę.

Jednym słowem, to miejsce, w którym się modlono, proszono o łaski, z czegoś zwierzano. Dobra energia.

Kiedyś zatrzymałam się na tej uliczce. Niby centrum Warszawy, a przez dużą część roku jest tu zielono, cicho, kameralnie. I już zostałam.

W Warszawie mieszkasz od dwudziestu sześciu lat. Wcześniej twoim miastem był Szczecin.

Jestem dzieckiem z osiedla. Mieszkaliśmy niedaleko stoczni. Naprzeciwko był Dom Kultury Korab - już go nie ma, zburzyli - a w nim kino, zespół taneczny Gama, do którego zapisywały się wszystkie dziewczynki z podwórka. Przez kilka lat tańczyłam tam i śpiewałam. To była taka szczecińska Gawęda.
Wspominam tamten czas jako cudowny, beztroski, ale i twórczy. Dwa razy w tygodniu biegałyśmy na próby, rzut beretem od naszego bloku, wystarczyło przejść ulicę. Po próbach nielegalnie chodziłyśmy do kina, znałyśmy wszystkie tajne przejścia. Czasem nawet oglądałyśmy, idiotki, filmy od tyłu, czyli z drugiej strony ekranu, co było kompletnie bezsensownym, ale w sumie na swój sposób magicznym doświadczeniem. Widziałam tam „Godzillę", pamiętam też świetny film węgierski „Trawnik wujka Poldi" -o dzieciach, które sadziły trawnik na podwórku. Kiedyś mama zabrała mnie i moją siostrę na „Hair". Bileterka nie chciała nas wpuścić. Mama powiedziała, że to jej dzieci i ma prawo decydować, co będziemy oglądały. Nie miałam wtedy dwunastu lat. Gwiezdne wojny też zobaczyłam pierwszy raz w naszym kinie. Poza tym dużo, bardzo dużo filmów.

W rozmowie z „Kurierem Szczecińskim" wspominałaś: "Szczecin to moje osiedle na ulicy Pierwszego Maja, moja podstawówka numer jedenaście, ogólniak „Piątka", kiedyś nazywany liceum kujonów, Gontynka, Pogodno, gdzie mieszkało wielu moich przyjaciół. To moja rodzina i przyjaciele, którzy nadal mieszkają w Szczecinie". Tak mówiłaś na wiele lat przed boomem na Kuleszę.

Szczecin jest przepięknym miastem. Secesyjne kamienice, ronda, gwiaździsty układ placu Grunwaldzkiego nawiązujący do rozwiązań urbanistycznych zastosowanych przez Georges'a Haussmanna w trakcie przebudowy Paryża. Za każdym razem kiedy wracam do mojego Szczecina, jestem nim zachwycona. Ale Szczecin to także port, przemysł stoczniowy. To nadaje rytm wszystkiemu. Moje najważniejsze wspomnienia z dzieciństwa to właśnie port, marynarze, Baltona. W szarych latach osiemdziesiątych miasto było bardziej europejskie od innych. Blisko Niemiec, więc najczęściej latem jeździło się samochodem do NRD na zakupy. Żeby nikt się nie przyczepił, wracało się już w nowych kozakach, a sandałki lądowały w śmietniku.
Długo byłam chorobliwie nieśmiałym dzieckiem, zmagałam się z tym. Zanim poszłam do podstawówki, a to była końcówka lat siedemdziesiątych, trafiłam do klasy przygotowawczej, czyli czegoś w rodzaju dzisiejszej zerówki. Nikt mnie stamtąd nie pamięta, ponieważ byłam tak nieśmiała. Miałam tylko jedną koleżankę, która mieszkała piętro niżej w moim bloku. Poza nią do nikogo się nie odzywałam, tylko rysowałam sobie cicho w kącie. Kiedy szłam do sklepu, zabierałam z domu listę. Mama pisała mi, co mam kupić, bo wstydziłam się odezwać. Mówiłam „dzień dobry" i podawałam sprzedawczyni kartkę.
Słynne mioduski, cukierki ulepki, do dziś są wspominane przez rodzinę. Nikt z nas nie cierpiał miodowych cukierków. Kiedy rodzice wysyłali mnie do sklepu, mama mówiła: „Agatko, możesz kupić sobie cukierki". Przychodziłam do sklepu, zarumieniona mówiłam, że chciałabym kupić cukierki, i słyszałam od sprzedawczyni: „Mamy świetne, miodowe". Tak się wstydziłam powiedzieć, że nie lubimy w domu miodowych, że kupowałam to, co dawali, i milczałam. Cała rodzina się ze mnie śmiała, bo te miodowe cukierki chyba przez pół roku leżały w paczce, nikt ich nie ruszał.
Mama bała się, że nie poradzę sobie z tą nieśmiałością, ale kiedy miałam siedem lat i poszłam do pierwszej klasy, szybko wypracowałam mechanizm obronny, zaczęłam wychodzić raczej na pozycję lidera - chyba trochę ze strachu, żeby tę nieśmiałość ukryć. Dobrze się już wtedy uczyłam i miałam partnerski kontakt z rówieśnikami.

Kasia Nosowska, twoja przyjaciółka ze szkolnych lat, wspominała w „Gazecie Wyborczej": „Wszyscy chłopcy się w niej kochali, a wszystkie dziewczynki chciały być takie jak ona".

Zostałam ambasadorem Szczecina. Otrzymałam ten zaszczytny tytuł od władz miasta i jestem z niego dumna. Cały czas czuję się szczecinianką. I choć w Szczecinie żyłam krócej niż teraz w Warszawie, to gdybyś mnie zapytał, zawsze odpowiem, że jestem szczecinianką mieszkającą w Warszawie. Nie jestem warszawianką. Urodziłam się w Szczecinie, tam poje­chałam urodzić córkę. To jest moje miasto, mój tak zwany Heimat. W Szczecinie ciągle mieszkają rodzice, babcia, ciotki, wujkowie, siostra - wspaniała nauczycielka z powołania - i jej rodzina. Są też znajomi, z którymi wciąż utrzymuję kontakt, na przykład z dwiema koleżankami z podstawówki - jedna jest chemikiem, druga pracuje w Urzędzie Marszałkowskim. Ostatnio z Kasią Nosowską zorganizowałyśmy babskie spotkanie. To było niezwykle wzruszające. Z niektórymi osobami możesz nie widywać się latami, ale masz tyle wspólnych wspomnień z przeszłości, że jakikolwiek dystans przestaje mieć znaczenie.
W dzieciństwie budowały mnie drobne rzeczy, choćby to, że w określonym dniu chodziło się na imieniny do cioci Boże­ny - chcesz czy nie chcesz. Dlatego trochę jest mi żal, że dzisiaj prawie nie ma już tak silnych więzi rodzinnych. Wujek Wiesiek, ciocia Zosia, ciocia Bożena, wujek Alek, Marek i Renata - to są ludzie, z którymi spędziłam dzieciństwo, oni są ze mną cały czas. Rodzice wyposażyli mnie we wszystko, co ważne. Wiem, że oni zawsze będą obok mnie i jeśli będzie mi trudno, to mam rodzinę, na którą mogę liczyć. Bo jesteśmy razem. Zawsze mogę zadzwonić do domu, poskarżyć się, że jest mi źle, wypłakać się albo powiedzieć: „Jest cudownie", i razem się z tego cieszyć.
Mama jest osobą niezwykle rodzinną. Wszystkie dzieci w naszej rodzinie - mówię o mojej siostrze Magdzie, o mnie i mojej córce Mariance, o dzieciach Magdy: Mikołaju i Zuzi, a że Mikołaj ma już córeczkę Polę, to moja mama jest już prababcią - traktują mamę z wielką czułością. Mama mówi, że wszyscy jesteśmy jej fakultetami. Dała nam bardzo dużo.

Książki