Jerzy Illg: A ja na wagary...
Przedstawiamy przemówienie, które wygłosił redaktor naczelny Jerzy Illg podczas Letniego przesilenia w ogrodach Znaku.
Ogromnie się cieszę, widząc wokół tyle miłych twarzy, tylu przyjaciół - ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, z jakiego powodu wszyscy się tu zgromadziliście - bo jeśli chodzi o mnie, ja nigdzie się nie wybieram. W zaproszeniu jest mowa o jakichś wakacjach, ale ja co najwyżej udam się na krótkie wagary (o tym będzie jeszcze mowa).
Prawda jest taka, że Henrykowi znudziła się prezesura i postanowił zabrać mnie ze sobą na te rzekomo najpiękniejsze w życiu wakacje. Ale to jego sprawa. Zawsze byłem wobec niego lojalny i poszedłbym za nim w ogień, więc nie protestowałem, kiedy zaproponował umieszczenie naszych nazwisk na zaproszeniu, jakie Państwo dostali, ale chciałbym, żeby było wiadomo, jak się sprawy naprawdę mają.
Ktoś uświadomił mi, że istnieje być może prawdziwy powód tej uroczystości, którego nie wszyscy z Państwa są świadomi. To nie żaden żart - dzisiaj przypadają 72 urodziny Jarosława Kaczyńskiego. Nie wiem, czy będę wyrazicielem Państwa życzeń, ale ja osobiście życzę Jubilatowi, żeby były to jego ostatnie urodziny jako naczelnika państwa. Wystarczy.
A teraz poważnie. Gdyby dane mi było w przyszłym roku obchodzić swój jubileusz, byłoby to 40 lat pracy w Znaku, gdzie trafiłem w stanie wojennym wyrzucony z Uniwersytetu Śląskiego, i 30 lat od czasu, kiedy w 1992 roku zostałem redaktorem naczelnym. Myślę często o dobrym Losie, a może Opatrzności, dzięki którym zamiast wylądować w czarnej dziurze z wilczym biletem albo garbić się na uniwersytecie nad habilitacją, otrzymałem od tegoż Losu, a może Opatrzności, najwspanialszy prezent, jaki mogłem w życiu dostać. Dzięki tym wszystkim latom w Znaku poznałem wielu świetnych ludzi, współpracowników i znakomitych autorów - z wieloma miałem szczęście się zaprzyjaźnić, towarzyszyć im w czasie uroczystości noblowskich w Sztokholmie, odwiedzać ich w Kalifornii czy Irlandii, spotykać w Seulu czy w Wenecji, zapraszać do Krakowa na promocje lub Festiwale Miłosza. A przede wszystkim uczyć się od nich, formować się w sposób, jaki niemożliwy byłby gdziekolwiek indziej. Stąd dojmującym uczuciem jest przede wszystkim olbrzymia wdzięczność wobec tych ludzi, bez których nie byłbym tym, kim jestem.
Nie ma tu czasu na wymienienie wszystkich przyjaciół, znakomitych autorów - i osób,
z którymi miałem zaszczyt i przyjemność pracować. Ale niech spośród tych ostatnich wolno mi będzie wskazać tych, którym zawdzięczam najwięcej. Po moich na ogół smętnych przełożonych z Uniwersytetu, którzy im mniej sobą reprezentowali, tym bardziej się nadymali, otrzymałem fantastyczną lekcję, mając możność obcowania i uczenia się od wspaniałych ludzi, którzy znali swoją wartość, a jednocześnie byli skromni i mieli do siebie dystans. To przede wszystkim mój ukochany szef Jacek Woźniakowski, to Jerzy Turowicz, który zawsze mnie onieśmielał, to trzeci z członków ówczesnego Zarządu S.I.W. Znak, przezacny Stefan Wilkanowicz. Pierwsze kroki jako redaktor stawiałem, płacąc frycowe, pod czułymi skrzydłami Krysi Chmieleckiej i Basi Poźniakowej, potem podziwiałem sztukę redaktorską Małgosi Biernackiej i Ani Szulczyńskiej. W początkach mojego naczelnictwa wspierały mnie jako asystentki Marysia Makuch i Kasia Mach, już wtedy świetne redaktorki.
Arkanów fachu wydawniczego uczyłem się od Zygmunta Pawlusa i Edzia Leśniaka. Wreszcie najważniejszym partnerem, przełożonym i przyjacielem był i jest Henryk Woźniakowski. Wszyscy ci ludzie, których imiona chciałem tu przywołać, mają dzisiaj znakomitych następców w młodszym pokoleniu, za które trzymam kciuki.
Symboliczny był dla mnie jeszcze jeden fakt. Bliskim przyjacielem mojego dziadka Tadeusza Strumiłły, współzałożyciela scoutingu i w latach dwudziestych przewodniczącego ZHP, był profesor Stanisław Pigoń. Obaj należeli do filareckiego związku Eleusis, które z początkiem ubiegłego wieku dążyło do odrodzenia narodowego poprzez lekturę wieszczów, pracę nad sobą i intensywną praktykę duchową. Obaj w 1920 roku gonili bolszewika, stanowiąc załogę pociągu pancernego Bartosz Głowacki. I oto - wnuk Tadeusza Strumiłły - w Znaku spotykam wnuczki Stanisława Pigonia: Basię Poźniakową i Małgosię Biernacką. I w trzecim pokoleniu łączy nas przyjaźń. Jeśli do tego dodać, że mentorem i promotorem pracy magisterskiej Jacka Woźniakowskiego był profesor Pigoń, zaiste znaczące i chyba nieprzypadkowe jest to nasze skupienie się wokół kręgu istotnych dla nas wartości.
Kiedy tu trafiłem, Znak wydawał kilkanaście książek rocznie - głównie z teologii, filozofii, historii religii. Dziś jest ich w grupie wydawniczej Znak ponad trzysta i nie ma chyba dziedziny, w której nie próbowalibyśmy swoich sił. Ale nie tylko sukcesy rynkowe, nakłady i bestsellery były źródłem mojej satysfakcji. Jeszcze bardziej ceniłem sobie związki międzyludzkie, poznawanie ciekawych autorów, zawiązywane w tej pracy przyjaźnie.
Od wyników ważniejsza była dla mnie atmosfera w zgranym zespole, a także to, że Znak to było nie tylko wydawnictwo, ale środowisko promieniujące dobrą aurą, miejsce, gdzie na imprezach takich jak ta nasi czytelnicy spotykali się z autorami, tłumaczami, dziennikarzami. Cieszyło mnie także to, że ciężko pracując, umieliśmy również świetnie się bawić - Znak jest bodaj jedynym wydawnictwem na świecie, które potrafiło wystawić transmitowane przez telewizję pełnowymiarowe rewie kabaretowe, organizować spektakularne jubileusze (jak 40-lecie pracy Henryka Woźniakowskiego), podczas których nasi autorzy i pracownicy ujawniali nieoczekiwane i cudowne talenty muzyczne, poetyckie, taneczne, gimnastyczne. Wiele z tych wydarzeń tkwi w mojej pamięci mocniej niż tysiące książek wydanych przez Znak - jak niezapomniane pożegnanie Leonarda Cohena na krakowskim Rynku, czy promocje-happeningi w tym ogrodzie, kiedy Adam Michnik i ksiądz Tischner podpalali stos, na którym płonęła straszna maszkara - alegoria nietolerancji, ksenofobii i szowinizmu. W ogrodzie tym występowali Grzegorz Turnau i Jacek Kaczmarski, jazzmani i Łopuśnianie, klezmerzy i towarzyszący Vaclavowi Havlowi legendarni Plastic People of the Universe. Zanim wspomnienia te wytłucze skleroza, chciałbym się nimi cieszyć - w tym celu przezornie opisałem je w „Moim znaku".
Zachowuję niewzruszoną wiarę w to, że nic nie dzieje się przypadkiem, wszystko, co nas spotyka, następuje we właściwym czasie i jest nam dane po coś, otwiera perspektywy, jakich nie podejrzewaliśmy. Tak było z opatrznościowym trafieniem do Znaku, które ofiarowało mi to, co w moim życiu najważniejsze i najciekawsze. Myślę czasem, że może jestem stuknięty, aż tak utożsamiając się ze Znakiem, będąc mu wiernym przez tyle lat - mimo pokus i ofert różnych łowców głów. Siła tego związku dla mnie samego jest tajemnicą - ale jest on faktem, istnieje, i muszę zaakceptować to, że jestem Znakoholikiem, którego z czasem dziennikarze nazwali „żywym logo Znaku". Dlatego mam nadzieję, że mimo tego „letniego przesilenia" będę tu nadal przydatny, będę mógł służyć młodszemu pokoleniu doświadczeniem, radą i pomysłami.
Na koniec - jako że nie wybieram się na wakacje, a co najwyżej na wagary - chciałbym przeczytać Państwu - jakżeby inaczej - wiersz Czesława Miłosza.
Czesław Miłosz
Dobranoc
Żadnych obowiązków. Nie muszę być głęboki.
Nie muszę być artystycznie doskonały.
Ani podniosły. Ani budujący.
Wędruję sobie. Powiadam: „Goniłeś,
No to i dobrze. Czas był po temu".
A teraz muzyka światów odmienia mnie.
W inny znak wchodzi moja planeta.
Drzewa i trawniki wyraźnieją.
Jedna po drugiej filozofie gasną.
Lekko, ale i nic nie wiadomo.
Sosy, roczniki win, mięsiwa.
Trochę gadamy o powiatowych festach,
O podróżach krytą bryką z obłokiem pyłu za nami,
O tym, jakie bywały rzeki, jak ajer pachnie.
Lepsze to, niż badać swoje sny.
Tymczasem urastało. Już jest, niewidzialne.
Ani zgadnąć jak, tutaj, wszędzie.
Inni tym się zajmą. A ja na wagary,
Buonanotte. Ciao. Farewell.