Był fenomenem pod każdym względem
Był fenomenem pod każdym względem: poetyckiego geniuszu, intelektualnej przenikliwości, erudycji, nadludzkiej pracowitości, wyczulonego zmysłu etycznego, poczucia humoru, lingwistycznej wirtuozerii i - last but not least - obywatelskiej odwagi.
(1946-2014)
Tej wieści nasłuchiwałem z niepokojem właściwie od kilku już lat. Stanisław Barańczak heroicznie zmagał się z nękającym go od przeszło dwóch dekad Parkinsonem, a potem kolejnymi chorobami, które jakby sprzysięgły się, by go doświadczyć i złamać. Nie poddawał się, z podziwu godnym hartem ducha podnosząc się z kolejnych kryzysów. Jeszcze w 2006 roku z liczną grupą przyjaciół Staszka obchodziliśmy w Newtonville jego 60. urodziny. Towarzyszyła im ceremonia wręczenia mu na Harvardzie doktoratu honoris causa UJ i Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski.
Staszek mężnie przetrwał maraton jubileuszowych uroczystości i po krótkim popołudniowym odpoczynku do późnej nocy podejmował nas wyczarowaną przez Anię kolacją. Poruszające wrażenie zrobiły i na nas, i przede wszystkim na samym autorze, czytane przez Adama Michnika wiersze z tomiku Jednym tchem, które w więziennej celi podtrzymywały na duchu jego i przyjaciół z KOR-u.
Ten niezwykły, pełen ciepła i dobrych uczuć wieczór zapamiętam na zawsze - wtedy widziałem Staszka po raz ostatni. Późniejsze telefony za ocean, kiedy z nadzieją pytałem za każdym razem Anię, czy ze Staszkiem lepiej, nieodmiennie przynosiły odpowiedź: „Lepiej już nie będzie. Chodzi o to, by powstrzymywać i opóźniać pogorszenie". Od dawna nie przychodziły już przezabawne faxy i maile - mam ich całe pudło, a z zawartych w nich żartów, anegdot, niepublikowanych wierszyków i przekładów można by spokojnie skomponować drugi tom Pegaza, który niechybnie by zdębiał.
Język nie miał przed nim tajemnic
Stanisław Barańczak był fenomenem pod każdym względem: poetyckiego geniuszu, intelektualnej przenikliwości, erudycji, nadludzkiej pracowitości, wyczulonego zmysłu etycznego, poczucia humoru, lingwistycznej wirtuozerii i - last but not least - obywatelskiej odwagi. Racjonalnie nie sposób wytłumaczyć jego językowej odkrywczości, ekwilibrystyki wersyfikacyjnej, tego, co potrafił wyczyniać ze strofą, rymem, metrum.
Język nie miał przed nim tajemnic - to Barańczak musiał go wprawiać w zakłopotanie, przedrzeźniając go i parodiując, kipiąc neologizmami i brawurowymi pastiszami, zabawnie trawestując libretta oper i tłumacząc piosenki Beatlesów, tworząc prywatną teorię gatunków, sypiąc jak z rękawa alfabetonami, mankamętami, idiomatołami, bezecenzjami i czort wie, czym jeszcze. Wisława Szymborska bezradnie, choć z nietajonym uwielbieniem, przyznawała, iż talenty Staszka można uzasadnić wyłącznie, jeżeli się przyjmie, że jest jakimś zrzutkiem z innej galaktyki.
A przecież Barańczak był także poważnym uczonym, jego prace o języku poetyckim Białoszewskiego czy o poezji Herberta to naukowe dokonania najwyższej próby. Jeśli zna się choć trochę świat akademicki, trudno wyobrazić sobie kogoś, kto w taki sposób łączyłby powagę z luzem, naukowe zainteresowania z poczuciem humoru, kto z takim zapamiętaniem i radością oddawałby się duchowi zabawy, a w zakresie wynalazczości poetyckiej dokonywał rzeczy nie mieszczących się w granicach ludzkiego paradygmatu.
Tak wielu my zawdzięczamy
Stanisław Barańczak zostawił nam ogromną bibliotekę: własne tomy poetyckie, książki krytycznoliterackie i eseistyczne, antologie, przetłumaczonego niemal całego Szekspira oraz zjawisko pozbawione w polskiej translatologii odpowiedników: autorską Biblioteczkę Poetów Języka Angielskiego. Rozległość jego zainteresowań jako tłumacza była niebywała - od poezji metafizycznej i religijnej po lirykę miłosną, od sonetów Szekspira po Fioletową krowę - twórczość absurdystów i mistrzów pure nonsensu, Od Walta Whitmana po Boba Dylana (by zapożyczyć tytuł jednej z antologii). Przekładom towarzyszyła refleksja teoretyczna - imponujący tom Ocalone w tłumaczeniu i otwierający go głośny esej Mały, lecz maksymalistyczny manifest translatologiczny zawierający credo Barańczaka - tłumacza.
Tłumaczowi temu zawdzięczamy znajomość wspaniałych Rosjan: Mandelsztama i Brodskiego, a także Tomasa Venclovy - największego poety litewskiego. Barańczak wirtuozersko przekładał nie tylko poezję - w swoim dorobku ma książki tak różne jak wspomnienia Władimira Bukowskiego I powraca wiatr, klasykę fantasy: Ursuli K. Le Guin, Czarnoksiężnika z Archipelagu, czy Znak wodny Brodskiego - najpiękniejszą rzecz, jaką napisano o Wenecji.
Kiedy znajdował czas na podążanie za tymi fascynacjami? Źródłem tak niewiarygodnej koncentracji i wydajności musiała być świadomość, że czasu ma niewiele. Ona też - w połączeniu ze wspaniałym „apetytem" na życie, zdolnością do zachwytu i nowych olśnień - skłaniała nie tylko do wykorzystywania każdej minuty, ale dawała w efekcie owo lekturowe - i pisarskie - nienasycenie, nieprawdopodobną zachłanność i rozległość zainteresowań. Bo przecież na półkach tego Barańczakowego księgozbioru swoje miejsce muszą zająć także kultowe Książki najgorsze, Knebel i słowo, Czytelnik ubezwłasnowolniony - praca o perswazji w kulturze masowej PRL-u. Przeoczyć też nie można w zakamarkach tej biblioteki uroczych Biografiołów, Geografiołów, Zwierzęcej zajadłości, Zupełnego zezwierzęcenia czy tomiku Bóg trąba i Ojczyzna, który tak wielu pozbawionych poczucia humoru czytelników oburzył. Trudno też pominąć ważne dla wyartykułowania programu Nowej Fali książki krytyczne Nieufni i zadufani czy Ironia i harmonia, w których obok poszukiwania patronów znalazły się pozytywne oceny poetyckiego buntu „niepogodzonych" (Bursa, Wojaczek), ale też przenikliwe analizy poronionych dzieł ówczesnych koryfeuszy życia literackiego „ukrzyżowanych przez banał".
Pseudonimy Barańczaka
Potrafił bowiem być Barańczak fechmistrzem nad fechmistrze - skrzyżowanie z nim szabli w druku oznaczało w najlepszym razie konieczność poszukiwania przez pechowca pomocy na oddziale intensywnej terapii. Złośliwe sztychy, bezbłędnie wymierzane w jego recenzjach, polemikach, utarczkach z tłumaczami bezlitośnie obnażały nieudolność, koniunkturalizm, brak kompetencji, literacką grafomanię.
W heroicznym okresie „Studenta" jako Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz boleśnie rozprawiał się z pupilami PRL-owskiego establishmentu literackiego spod znaku Machejka. Teksty te złożyły się później na Książki najgorsze, które zamykał „Indeks poszkodowanych" - co starsi czytelnicy z trudem przypominają sobie nazwiska Przymanowskiego, Ozgi-Michalskiego, Górnickiego czy Sokorskiego, większości pozostałych ofiar na szczęście nikt już dzisiaj nie zna - ale czyta
się te finezyjne literackie „nekrologi" z nie mniejszą radością niż przed laty. Skoro mowa o pseudonimach Barańczaka, objętego przez lata zakazem druku - często były to zakładane dla zmylenia cenzorów nie tylko czapki-niewidki, ale nawet spódniczki (uwaga: gender!): Jerzy Turowicz użyczał łamów „Tygodnika Powszechnego" niejakiej Barbarze Stawiczak, której dobrze zaostrzone pióro kogoś czytelnikom przypominało...
Słynne były też gwałtowne potyczki Barańczaka z Maciejem Słomczyńskim, gdzie obaj nie przebierali w słowach, pamiętane są jego młodzieńcze napaści na Iłłakowiczównę, czy później Ernesta Brylla (słynny tekst Fantasia alla Polacca, czyli w samym sercu gówna). Trzeba tu jednak powiedzieć, że - bezlitosny wobec głupoty, cynizmu i prymitywnej złej woli - był Staszek człowiekiem dobrym i wielkodusznym, niektórych swoich ataków później żałował, a np. Bryllowi potrafił po latach oddać sprawiedliwość.
Odkrywanie Ameryki
Kiedy Barańczak z wyroków historii wylądował w 1981 roku na prestiżowej katedrze Harvard University (trzyletni kontrakt przeciągnął się do lat przeszło trzydziestu), stał się z czasem dla polskich czytelników nieocenionym źródłem wiedzy o poezji i kulturze amerykańskiej - oraz nieformalnym ambasadorem w Ameryce tego, co niezależne i najlepsze w poezji i literaturze nie tylko Polski, ale też Europy Wschodniej.
Ożywiony ruch po tym transoceanicznym moście odbywał się w obie strony. W Stanach ukazała się m.in. antologia Spoiling Cannibals' Fun. Polish Poetry of the Last Two Decades of Communist Rule („Psując zabawę kanibalowi. Poezja polska ostatnich dwóch dekad rządów komunistycznych"), zbiór esejów „wschodnioeuropejskich" Breathing Under Water and Other East European Essays („Oddychając pod wodą") oraz cykl szkiców publikowanych w czołowych pismach amerykańskich i prezentujących najważniejsze zjawiska i twórców z tej części Europy, znamiennie zatytułowany „Odkrywanie Ameryce". Pamiętać należy, że nie byłoby wielkiego amerykańskiego sukcesu Wisławy Szymborskiej (a może i Nobla), gdyby nie przekłady Barańczaka dokonywane z jego studentką - dziś wybitną slawistką i profesorem Northwestern University w Chicago - Clare Cavanagh (pisał o tym Barańczak w eseju Amerykanizacja Wisławy). Czytelnik anglojęzyczny nie doceniłby także artyzmu Trenów Kochanowskiego, gdyby nie kongenialne tłumaczenie Laments dokonane przez Barańczaka wspólnie z Seamusem Heaneyem. W naszej bibliotece jako drogą pamiątkę przechowuję ten pięknie wydany tomik z dedykacjami obu przyjaciół, które dzieli 10 lat: „Drogim Illgom, na razie tylko od jednego współtłumacza, ale drugi dopisze się w Krakowie, Stanisław, XI 1995" i „Late, but with love - Seamus, 14 May 2005".
Jaki był Staszek Barańczak prywatnie?
Staszek był niezastąpionym przewodnikiem - dzięki niemu mogłem nie tylko czytać, ale poznać osobiście Josifa Brodskiego i Seamusa Heaneya, a pośrednictwo ich tłumacza, przez obu uważanego za geniusza, otwierało u nich natychmiast kredyt zaufania i przyjaźni.
Gościnny dom Barańczaków miał zawsze szeroko otwarte podwoje przed przyjaciółmi
i gośćmi z Polski. Kulinarne orgie Ani konkurowały z intelektualnymi, nie zawsze poważnymi biesiadami, rozmowami o poezji, oglądaniem - wtedy jeszcze na kasetach VHS - ulubionych komedii ze Steve'em Martinem czy legendarnych rzutów za trzy punkty Larry Birda z Celtics Boston, którym Staszek wówczas kibicował. Goszcząc u Ani i Staszka w roku 1993, wydostałem się z ich objęć z trudem (i z brzuchem obolałym od śmiechu), wcześniej przez upojny tydzień objeżdżając z nimi najciekawsze zakątki Nowej Anglii, odwiedzając legendarną pustelnię Henry'ego Davida Thoreau - Walden, dzisiaj przeobrażoną w zatłoczony parking - i prawdziwą pustelnię Charlesa Simica: jego piękny dom położony nad jeziorem w sercu liściastych lasów.
Stanisław Barańczak i Jerzy Illg
Pisząc o Staszku nie sposób nie poświęcić należnego miejsca jego żonie Annie. Myślę, że historia niewiele zna piękniejszych miłości, a na pewno trudno byłoby znaleźć przykład większego oddania, troskliwości i czułej opieki aniżeli ta, jaką otaczała Staszka Ania. Jak była ona w stanie przez te długie, długie i trudne lata opiekować się chorym mężem, prowadzić dom i nadzorować przeprowadzane w nim remonty, zajmować się sprawami wydawniczymi i rozliczeniami podatkowymi, mieć zajęcia na uczelni, tłumaczyć książki (Jak Irlandczycy ocalili cywilizację Thomasa Cahilla), a do tego osiągnąć absolutne mistrzostwo w sztuce kulinarnej - to zdecydowanie przekracza granice wyobraźni nie tylko mojej, ale wszystkich, którzy znali ten dom. Bywający w nim mogli sobie jedynie wyobrażać bezmiar czułości i miłości ofiarowywanej Staszkowi przez Anię (i vice versa), bowiem w ich relacjach nie było nic z landrynkowatej ckliwości - Ania potrafiła czasem mobilizować i doprowadzać do porządku Staszka w sposób pozornie surowy i nie znoszący sprzeciwu. Nie wiem, na jaki pomnik zasłużyła Ania.
Wiem, że wiele takich pomników postawił jej Staszek - była nim prawie każda jego książka, nieodmiennie dedykowana żonie - już w debiutanckiej Korekcie twarzy (1968) czytamy: „Dla Ani". Na stronie tytułowej Jednym tchem (1970): „Ani". W Ja wiem, że to niesłuszne (1977): „Matce, Żonie i Synowi". W pierwszym amerykańskim tomie Atlantyda (1986): „Ani". To samo - już nieodmiennie - w tomach kolejnych: w Widokówce z tego świata (1988), Podróży zimowej (1994), Chirurgicznej precyzji (1998). W tej ostatniej książce znajdujemy cykl Piosenki, nieśpiewane Żonie (wyłącznie z małodusznego braku wiary we własne możliwości wokalne). Opublikowany jest w nim także najbardziej dramatyczny wiersz miłosny, jaki znam i jakiego nigdy nie odważyłbym się przeczytać publicznie, bo wiem, że wzruszenie odebrałoby mi mowę: Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził - zadedykowany jeszcze wymowniej: „Ani, jedynej".
Trudno o pomnik piękniejszy niż to wielkie dzieło, które nie powstałoby, gdyby nie ukochana, troskliwa, niezwykła Ania. Czapki z głów. Dziękujemy Aniu, dziękujemy Staszku! Oby starczyło nam czasu na przeczytanie biblioteki, którą nam zostawiłeś, oby wzorem nam była zawsze Twoja prawość i odwaga, oby starczyło nam uważności i wrażliwości na przyswojenie całej mądrości i piękna, jakimi obdarowałeś nas i polską literaturę.
Jerzy Illg
PS. Skoro mowa o podziękowaniach - do dzisiaj, pragnąc komuś listownie za coś podziękować z góry, sięgam automatycznie do słownika polsko-angielskiego Stanisława Barańczaka: „Thank you from the mountain!"
for. archiwum prywatne Jerzego Illga


