Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

06.11.2017

Fragment nowej książki Erica-Emmanuela Schmitta

Eric-Emmanuel Schmitt to mistrz filozoficznych przypowieści. W Znaku w listopadzie ukaże się jego nowa książka „Człowiek, który widział więcej". Tym razem pisarz w zastanawia się, jak to możliwe, że w świecie, w którym pragniemy miłości, jest również miejsce na zło. Jak to się dzieje, że ludzie w imię Boga dopuszczają się najgorszych zbrodni.

Przeczytajcie fragment książki

_____________________

Ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że od wielu godzin wcale nie myślałem o tym, co się stało, jakby wspomnienia z zamachu okopały się w jakimś zakamarku mojej pamięci, do którego zakazałem dostępu.
- Zostałem przy wejściu na plac.
- Byłeś więc dosyć daleko. Uff, tym lepiej dla ciebie... I widziałeś to?
- Co?
- Wybuch.
- Widziałem i słyszałem. Przewróciłem się. Na ziemi straciłem przytomność.
Mówiąc to, zastanawiam się, co się stało z frytkami, z tymi chrupiącymi frytkami, które zacząłem pożerać.
Zachwycony Philibert Pégard potrząsa kwiatami, chcąc dać mi do zrozumienia, że są przeznaczone dla mnie, znika w łazience, przestawia jakieś przedmioty, zrzędzi, klnie, odkręca kran, a potem wraca z nocnikiem zamienionym w wazon.
- Nie dziękuj i wszystko mi opowiedz.
Siada energicznie na fotelu: już nie żałuje, że przyyszedł, ani że wydał pieniądze na bukiet.
- Spotkałem terrorystę na bulwarze Audenta. Był tak rozgorączkowany, że mnie potrącił, przechodząc na drugą stronę. Gdy znalazł się na przeciwległym chodniku, dobrze mu się przyjrzałem.
- Jak się zachowywał?
- Nerwowo. Dziwacznie.
- W jakim sensie dziwacznie?
- Spoglądał na zegarek kilka razy na minutę. Na zdrowy rozum raz wystarczy.
Pégard wyjmuje notes z kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego i zapisuje to, co mu relacjonuję.
Co dalej?
- Chociaż po jego nogach i głowie można się było domyślić, że jest bardzo chudy, miał na sobie ogromną kurtkę puchową, o wiele za dużą.
- I nie bez powodu. Ukrywał pod nią pas z ładunkami wybuchowymi. Ile miał lat?
- Dwadzieścia.
- Nosił brodę?
- Tak.
- Czarną?
- Tak.
- Osobnik w typie mieszkańca Maghrebu?
- Tak.
Pégard robi usatysfakcjonowaną minę, niczym kot, który właśnie pożarł mysz.
- Był sam?
Przyglądam mu się uważnie. To ważna chwila. Czy mogę mu wszystko powiedzieć? A gdybym spróbował?
Pochyla się do przodu, patrząc szklistym wzrokiem, i powtarza łagodnym głosem:
- Był sam?
- Nie.
Philibert Pégard się rozpromienia: wreszcie sensacyjna wiadomość! Dysponuje informacją nieznaną policji. W związku z tym rzuca za siebie ukradkowe spojrzenie, chcąc się upewnić, że nikt nas nie słyszy.
- Kto mu towarzyszył?
Jeszcze się waham... Uwierzy mi? Odpowiadam ostrożnie:
- Mężczyzna w dżalabii. Starszy od niego.
- Wysoki? Niski?
Zastanawiam się i mówię powoli:
- Niski.
- Gruby? Chudy?
- Ani jedno, ani drugie.
- Doskonale! Mów dalej. Co robili?
Wiercę się na łóżku. Ta rozmowa okazuje się niewyygodna, bo jednocześnie wyznaję prawdę i ukrywam, co widziałem. Dokąd mnie to zaprowadzi?
- Augustinie, co robili ci dwaj?
- Rozmawiali, ale nie słyszałem, o czym. Wyglądało na to, że się kłócą. Starszy mężczyzna próbował przekonać młodszego. Właściwie uważam, że ten młodszy się wycofywał.
- A zatem ten stary jest indoktrynerem.
- Skoro pan tak uważa...
- Tak, to oczywiste, zajmuje się werbowaniem, praniem mózgów, jest szefem operacji. Jak długo trwała ta sprzeczka?
- Dwie, trzy minuty. Stary postawił na swoim, a młody odszedł w stronę placu Karola II.
- Sam?
- Nie, stary szedł za nim.
- Ach tak? Ciekawe...
Chętnie wyznałbym Pégardowi, że były dwie jeszcze ciekawsze rzeczy, a mianowicie wzrost starego i to, że unosił się w powietrzu. Gdybym mu jednak o tym powiedział, już w ogóle nie dałby wiary moim słowom.
- To znaczy, że odeszli w stronę placu?
- Tak. Skierowali się w stronę kościoła Świętego Krzysztofa. Ludzie wychodzili akurat z mszy. Wkładano trumnę do karawanu.
- I co?
Wyłamuję sobie palce ze wzrokiem wlepionym w pościel. Nie mam ochoty wyjawić, co było dalej.
Pégard mnie zachęca:
- Augustinie, twoje świadectwo ma zasadnicze znaczenie. Zdaję sobie sprawę, że przypominanie sobie tego draństwa dużo cię kosztuje, że jest... bolesne, ale musisz nam pomóc, nam dziennikarzom, policjantom, politykom, obywatelom, krajowi, światu. Być może tylko ty jeden wiesz, co się naprawdę wydarzyło.
- No więc...
Nie zamierzam wspominać o epizodzie z frytkami. Jeśli wyznam mu, że nie jem do syta, ryzykuję, że odkryje resztę.
- Augustinie, skup się, mój chłopcze.
Ależ dobry aktor z tego Pégarda! W tym momencie niemal gotów byłbym uwierzyć w jego współczucie.
- Jakaś scena po prawej stronie odwróciła moją uwagę... Ktoś zaczął kląć, bo pośliznął się na psiej kupie...
- Nie!
- Ależ tak.
- Nie!
Jak Pégard zwęszył, że kłamię? Taki jest zdolny? A ze mnie taki marny aktor?
Wstaje i kręci się wokół łóżka, purpurowy na twarzy, dysząc ciężko i miażdżąc w zębach cygaro.
- Nie, przecież nie powiesz mi, że przegapiłeś najważniejsze z powodu gówna jakiegoś kundla! Nie powiesz mi, że nie widziałeś zamachu!
- Ależ nie, widziałem.
- Ach!
Natychmiast usiadł ponownie, chwycił notes, założył nogę na nogę i pochylił się w moją stronę, niemal uległy.
- Agustin, wszystko mi opowiedz, drogi chłopcze!
- Kilka sekund później ten młodszy podszedł do tłumu zgromadzonego przy karawanie, rozchylił kurtkę, wykrzyknął jakieś niezrozumiałe zdanie i...
- Allahu akbar.
- Słucham?
- Wrzasnął Allahu akbar. Już się o tym dowiedziałem. To znaczy „Bóg jest wielki".
- Aha... Potem gwałtownie wyprostował ręce i rozległa się detonacja.
- A ten stary?
- Jaki stary?
- Stary, który mu towarzyszył.
- Już go nie widziałem.
- Nie było go obok karawanu?
- Nie.
- Czyżby wymknął się w ostatniej chwili?
- Nie mam pojęcia.
- Ale może potem zauważyłeś go wśród ciał? Nie dostrzegłeś gdzieś jego dżalabii? Strzępów tkaniny?
Nie mogę wyjść ze zdumienia, że mnie o to pyta. Jak nabrał podejrzeń, że myśl o tym stworzeniu dręczyła mnie do tego stopnia, iż rozglądałem się za nim, opuszczając plac?
- Panie Pégard, ja straciłem przytomność. Gdy mnie reanimowano, miałem co innego na głowie niż sprawdzać, czy...
- Jestem przekonany, że to zrobiłeś!
Ponownie wpadam w osłupienie i rozdziawiam usta. Pégard kiwa głową, marszcząc brwi.
- Jestem tego pewien! A wiesz dlaczego? Bo prawdziwy z ciebie dziennikarz! Tak, zupełnie jak ja! Jesteś inteligentnym człowiekiem, który chowa emocje do kieszeni, żeby przede wszystkim zareagować jak zawodowiec. Mylę się?
Zwieszam głowę i bąkam coś, co można uznać za potwierdzenie.
- No więc? - niecierpliwi się.
- Nie było go tam!
- Genialne! Indoktryner podąża za zradykalizowanym młodzieńcem aż na miejsce zamachu i wymyka się, gdy tylko nabiera pewności, że dojdzie do ataku. Niesamo¬wite! Oto nowy sposób, o którym nikt nigdy nie mówił!
Przytupuje, klaszcze w dłonie, pijany ze szczęścia. Zabici i ranni w wyniku tego odrażającego czynu nie mają dla niego żadnego znaczenia... Zachowuje się jak grabarz, który cieszy się z epidemii.
- Co, jeszcze tutaj? - wykrzykuje Myriam, wchodząc do pokoju.
Pégard opuszcza ramiona, przybierając pełną skruchy postawę smarkacza przyłapanego z palcami w konfiturze.
- Próbuję podnieść przyjaciela na duchu.
Myriam kładzie tacę na moim łóżku.
- To jest coś, co go podniesie na duchu!
Kieruje do mnie miły uśmiech, który odwzajemniam.
- Nałożyłam ci dwa desery - szepcze.
Potem odwraca się i władczym tonem strofuje Pégarda:
- Proszę wyjść! Nie chcę, żeby pan męczył mojego chorego.
Philibert Pégard chowa notes, udając posłuszeństwo.
- Ma pani rację, droga pani. Służba zdrowia rządzi. Uciekam. Do jutra, Augustinie.
- Otóż to, do jutra - powtarza za nim pielęgniarka, wypychając go z pokoju.
Kobieta zamyka drzwi za nim i za sobą, a ich kroki cichną, odbijając się echem w korytarzu.
Wzdycham.
Przede mną lśni skarb nad skarby, taca, na której znajdują się, oprócz kromki chleba, sałatka ziemniaczana z korniszonami, filet z indyka z ryżem, jogurt naturalny i kompot gruszkowy. Czuję mrowienie w całym brzuchu: wreszcie będę mógł się najeść!
Mimowolnie wybucham śmiechem. Oczywiście jest mi wstyd, że rechoczę w sytuacji, gdy zginęło tak wielu ludzi i gdy inni płaczą, ale cóż, skoro nie kopnąłem w kalendarz, muszę jeść, no nie?
Ależ instynkt okazuje się niedelikatny... choć jestem roztrzęsiony i oszołomiony, żyję, jestem tutaj, moja krew krąży w żyłach, szok mnie nie unicestwił, mam apetyt. Z moralnego punktu widzenia, przez zwykłe współczucie, powinienem się załamać, tymczasem myślę tylko o pożeraniu. Grom uderzył tylko w moją duszę, nie w ciało. Uparta siła mojego organizmu przewyższa wszelkie skrupuły czy uczucia. Nie wiem, czy zganią mnie, czy pochwalą za ów witalny egoizm: powierzam mu się. Stanowi dowód jakiejś kosmicznej mądrości, znacznie wybitniejszej niż mój pośledni rozum.
Zabieram się do jedzenia. Niemal bez udziału mojej woli ręka chwyta chleb i unosi go do ust.
Prostując kark, dostrzegam dziecko siedzące na krześle. To ta sama dziewczynka, którą widziałem niewyraźnie w gabinecie Pégarda. Jest poważna, milcząca i sprawia wrażenie przygnębionej.
- Ale... co ty tu robisz?
Odwraca w moją stronę duże jasne oczy.
- Zapomniał o mnie.
- Kto? Pan Pégard?
Potrząsa głową na potwierdzenie, a potem wpatruje się w sufit. Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej:
- Pan Pégard jest dla ciebie miły?
Odpowiada bez wahania głosem przypominającym przytłumiony flet:
- O tak.
Potem nerwowy tik unosi jej ramię, a inny tik podciąga do góry lewy policzek, wywołując mrugnięcie. Żeby się opanować, dziewczynka prostuje nogi, wpatruje się w swoje lakierki i wygładza szkocką spódniczkę na udach.
- Ale często o mnie zapomina...
Zakłopotany przyglądam się tacy z jedzeniem.
- Biegnij za nim, szybko, bo będzie się niepokoił.
Ugryzłem miękisz chleba i ponownie odwracam się w stronę dziewczynki.
Krzesło jest puste.

O co zapytałbyś Boga, gdybyś mógł z Nim porozmawiać?

Huk, błysk. Chwilę potem gorąca fala powietrza, która podrzuca w niebo nawet najcięższe przedmioty. Augustin niewiele pamięta z momentu wybuchu. Widział sprawcę, to pewne.
Ale kim była postać, która mu towarzyszyła?
Tego Augustin nie jest pewien i nikomu nie chce o tym mówić.
Od dziecka ukrywa swój dar. Widzi więcej. Widzi tych, którzy odeszli.

Czy jego niezwykła zdolność pozwoli zapobiec kolejnemu nieszczęściu?

Eric-Emmanuel Schmitt to mistrz filozoficznych przypowieści. Tym razem zastanawia się, jak to możliwe, że w świecie, w którym pragniemy miłości, jest również miejsce na zło. Jak to się dzieje, że ludzie w imię Boga dopuszczają się najgorszych zbrodni.

Mały Oskar z "Oskara i pani Róży" pisał do Pana Boga listy, dorosły Augustin przeprowadza z Nim wywiad.