Uwaga! Paranoja
Lydie Salvayre w „Zwyczajnym życiu" językiem rozbrajająco szczerym i obnażającym wprost całą prawdę o obsesji opisała proces degradacji człowieka dotkniętego rakiem nienawiści. Snując ustami głównej bohaterki opowieść o udrękach ją dręczących, wykłada czytelnikowi instrukcję jak od urojonych problemów dojść do choroby psychicznej, jak od nieporozumień, które w początkowej fazie można było spokojnie wyjaśnić, dojść do szarpania za włosy koleżanki z pracy, dodajmy - nieświadomej, iż sama jest przyczyną owego ataku, i w konsekwencji utracenia pracy po ponad trzydziestu latach posłusznej, zdyscyplinowanej i nienagannej służby.„Zwyczajne życie" to doskonałe psychologiczne studium obsesji, napisane językiem ironicznym, pełnym komizmu sytuacyjnego i słownego, a zarazem delikatnym i wyrozumiałym wobec osoby opanowanej przez paranoiczne myśli. I chociaż powieść Salvayre bawi momentami do łez, to jednak łzy te podszyte są równocześnie pewnym podświadomym lękiem o stan naszej własnej psychiki. Czytelnikowi towarzyszy obawa, czy aby sam nie przekroczył już cienkiej granicy między ludzkim nieporozumieniem, babskimi pretensjami, męskimi ambicjami a obsesyjnym pielęgnowaniem w sobie nienawiści, ansów, fochów, dąsów i czego tam jeszcze. Między słusznym domaganiem się poszanowania własnej osoby od innych a wynoszeniem się ponad nich w tym jedynie celu, by upokorzyć tych drugich. A do tego wszystkiego świat wokół nas raczej nie pomaga zachować równowagi, lecz na wszelki możliwy sposób burzy te nieliczne ostańce w naszym układzie nerwowym.
Mimo owej gorzkiej do przełknięcia pigułki, mimo poczucia wyrzutów sumienia, które pojawią się i to z pewnością u co bardziej wrażliwych czytelników, gorąco polecam tę powieść zwłaszcza wszystkim znerwicowanym, będącym na różnorakich życiowych krawędziach ku przestrodze, aby w porę odnaleźli drogę wyjścia z tej ślepej uliczki.
Recenzent: Katarzyna Bereta
Suzanne lubi ład i porządek. Nie lubi natomiast miernot, gburów, Hiszpanów, bezwstydników, zazdrośników i ateistów. Jej życie toczy się, jak sama powiada, pięknym, prostoliniowym ruchem i jest uporządkowane w równym stopniu jak jej biurko. Od trzydziestu lat nie zdarzyło się w nim nic. I oto pewnego dnia ów starannie budowany ład rozpada się w drobny pył. Do pracy przychodzi nowa sekretarka. Odtąd umysł bohaterki zaczyna zżerać rak. Rak nienawiści, którego w sobie z czułością pielęgnuje. Powieść Lydie Salvayre to studium zwyczajnego szaleństwa ujęte w ramy zapożyczone z greckiej tragedii. Bohaterowie książki najpierw budzą w nas podszyte ironią rozbawienie, potem zażenowanie, w końcu współczucie i litość. Ich patetyczne pozy w kontekście przyziemnych spraw i szarej codzienności wyglądają żałośnie i śmiesznie. Ale są też na swój sposób tragiczni: nie potrafią odmienić swego losu, wyjść z raz przyjętych ról, wyskoczyć z myślowych kolein i spojrzeć na siebie z boku. Są skazani na klęskę. Jedyną osobą, która wciąż ma szansę na wyjście z roli, jest czytelnik... Proza Salvayre jest ostra jak brzytwa, styl – rozpoznawalny już po kilku linijkach. Podobnie jak Elfriede Jelinek autorka nie szczędzi nam goryczy i odziera za złudzeń. O ile jednak niedawna noblistka czyni to w bezkompromisowym i oskarżycielskim tonie, o tyle w pisarstwie Salvayre jest miejsce na – może i nieco pobłażliwe, ale mimo wszystko współczujące – zrozumienie.