Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

Beksińscy. Portret podwójny

Zwykli – niezwykli a jednak wybitni

Jak stworzyć portret idealny, a zarazem wiarygodny? Poświęcić godziny na odsłuchiwanie dziennika fonicznego, dogrzebać się do ogromnej ilości listów, odważyć się dotrzeć do eks-ukochanych, spotykać się z ludźmi, którzy pamiętają, a tym samym odzyskać fragmenty rozmów, nieraz trudnych i gorzkich. Pracy jest niemało. Na skróty byłoby łatwiej: skupić się na zainteresowaniach i artystycznych dokonaniach. Poopowiadać trochę o tym, co fascynuje, poślizgać się po powierzchni tematu, informacjach dostępnych dla ogółu. Grzebałkowska nie uległa, stanęła na wysokości zadania, wykonała kawał dobrej roboty, solidnie przy tym zatrzęsła światem tych, którzy oczekiwali pochwalnego, pośmiertnego pomnika legendarnych Beksińskich. Nie ma w tej książce słodzenia o idealnych ludziach obdarzonych genialnymi umysłami. Bohaterowie książki są na wskroś zwyczajni. Jak każdy człowiek (a może i bardziej) mają uzależnienia i słabości. Kolokwializując, jak każdemu zdarza się im sraczka, a Zdzisław bije rekordy pod tym względem.

Nie wiem, czy to autosugestia związana z moją świadomością wydarzeń z 1999 i 2005, czy naprawdę od początku da się wyczuć gęstą atmosferę tragizmu, która wisi nad postaciami? Nie chcę oskarżać fatum, ani złych mocy, które według niektórych wezwał swoją twórczością Zdzisław (spotkałam się z teorią, że jego obrazy były bramami, przez które wysączało się zło do naszego świata - pozwólcie, że nie skomentuję). Trochę obawiałam się tej lektury myślałam, że nie udźwignę interpretacji, nadmiaru informacji o sztuce, symbolicznego słowotoku. Ale okazało się, że to nie portret dzieł (chociaż pojawiają się pewne akcenty informujące nas o tendencjach w poszczególnych latach twórczości). To przede wszystkim książka o rodzinie, co prawda nietypowej, ale jednak o rodzinie - wielopłaszczyznowej: na tle przemian społecznych, w trakcie wojny, w relacjach, na co dzień i w obliczu tragedii.

Przyznaję, czułam się nieswojo wchodząc w intymny świat dwóch facetów i ich - tak naprawdę - jedynej kobiety. Stało się jednak - naskórek zdarto, pozostało gołe ciało: rodzinne, emocjonalne, masochistyczne, pełne lęków i niedoskonałości. Najprawdziwsze - szalone. Dalekie od współczesnej kultury photoshopu, którym wygładza się nie tylko wizerunki lecz także umysły. Karmiące się sensacją media „czynią" łatwych bohaterów, których tanio jest sprzedać, strącić i wskrzesić. Na szczęście nie Grzebałkowska i nie Beksińskich.

Przez długie godziny, podczas lektury zastanawiałam się, gdzie ukryły się w tej książce emocje. Muszą przecież gdzieś być. To reportaż - wiem - lecz nic nie dzieje się w życiu bez emocji. Ja swoje odnalazłam pod koniec książki, gdy Beksiński został sam. Zaradność a zarazem bezradność wiekowego artysty mnie wzruszyła. Żona umarła na jego rękach w 1999 roku, po miesiącu syn popełnił samobójstwo - dojmująca samotność niby Zdzisławowi nie przeszkadzała, miał przyjaciół. Ale Ci fałszywi zaczynają na nim żerować, wykorzystują jego naiwność (nie ma już Zosi, która chroniła go przed ludźmi) i bezczelnie kradną: pieniądze i - gdy nareszcie zdoła komuś odmówić - życie. Nie można powiedzieć, że był ufny, wiedział, co się dzieje, czuł coraz większą niepewność. To jego nieasertywna postawa, nieumiejętność lawirowania w relacjach międzyludzkich częściowo uczyniła z niego ofiarę. Ofiarę schowaną w czterech ścianach, jak w szczelnym bunkrze...

Syn „przyjaciela złotej rączki" Beksińskiego, zada mu kilkanaście ciosów nożem (nie zastrzelił go - jak to wyczytałam w jednej z recenzji tej książki). Żałuję, że mordercy nie było stać na czyn, jakiego dokonali bohaterowie „Długu", powinien był - jeśli w ogóle - zabić swojego oprawcę, czyli egzekutora długów z półświatkowej piramidy MLM, a nie bezbronnego staruszka! Etyka etyką, zbrodnia jest zawsze zbrodnią, humanitarne społeczeństwo daje prawa również mordercom, bo to też ludzie, bo może popełnili błąd i żałują, jednak czy taki oprawca jest jeszcze człowiekiem? Budowa anatomiczna bez zmian, ale czy nadal to jest człowiek? Na pewno?... Budzą się we mnie złe instynkty, gotuje się we mnie... Grzebałkowska jako rzetelna reporterka nie ulega, nie ocenia - relacjonuje na zimno, podziwiam ją za to.

Ojciec dziwnych emocji, niewypowiedzianych potrzeb i lęków. Neurotyczny cud 

Zdzisław Beksiński, malarz, autor makabrycznych wizji, jak typowa Ryba był wewnętrznie rozdarty i kiepsko było u niego z pozytywną oceną siebie: „Sanok kojarzy mi się z moim dzieciństwem, a wspomnienia moje dzieciństwa nigdy nie napawały mnie nostalgią, a wręcz przeciwnie. Niby wszystko miałem jak po maśle: dobrych rodziców, nie najgorsze rodzinne warunki materialne, nie byłem głupi, ale sam siebie cholernie nie lubiłem. Nieustannie wydawało mi się, że jestem gorszy od innych: słabszy, mniej przystojny, tchórzliwy, nieśmiały, bez muskułów, jednym słowem dupa". Sanok pozostał w jego sercu nawet po wyprowadzce do Warszawy. Mimo iż bardzo pragnął, nigdy przed nim nie uciekł, Sanok tkwił w nim głęboko. Był piętnem, które go stworzyło, od „małego panicza" wychowywanego głównie przez służbę i dyscyplinowanego przez ojca, przez dziesięciolatka nieprzygotowanego na wojnę, po neurotycznego artystę, który na stare lata, swój domowy warszawski bunkier próbuje przerobić na labirynt sanockiego rodzinnego domu.

Wiedział, że ma być artystą. Stanisław Beksiński - ojciec - syna artysty nie pochwalał, chciał by ten został inżynierem, więc Zdzisław został inżynierem. Wyzwolenie przyszło dopiero po śmierci Stanisława w 1953 roku - są zdjęcia, rysunki i w końcu obrazy. Był także autorem prototypu nadwozia pierwszego polskiego autobusu turystycznego SFW-1 Sanok - jego finezyjność została oceniona jako zbyt imperialistyczna i nie dopuszczono go. Z czasem, ku swej uciesze traci pracę.

„Wolę nie mieć forsy niż robić coś , czego nienawidzę, ale po prostu męczy mnie myśl, że ja wybrałem, ale nie wybrała tego ani Zosia, ani Tomek, ani mama. Tymczasem oni wszyscy, mając minusy, nie mają tych plusów, jakie uzyskałem ja."

Wewnętrzna walka między artystą a głową rodziny. Artysta wygrywa.

Bardzo szybko obudziła się w nim fascynacja śmiercią, lęk przed wewnętrznym piekłem. Tak pisał po śmierci ojca: „Pamiętam, jak pachniał ojciec i jak czuć było po nim łazienkę, łóżko, płaszcz, klozet, jak wyglądały jego genitalia, łokcie, włosy w uszach. (...) Czuję, jak powoli coraz silniej ojcem ze mnie śmierdzieć zaczyna, i w ogóle ojca zaczynam tym i owym coraz bardziej przypominać. Ta sama śmierć żre nas od środka. Te robaki w nosie, zęby z zepsutego sera, wnętrzności przegnite na durch. (...) Śmierć mego starego wlazła do mnie do środka i rośnie we mnie jak płód, zjadła mnie jak rak. Pierdzi moją dupą, burczy moim brzuchem, gada moją gębą. Nie jesteś w stanie zrozumieć całego ogromu obrzydzenia, jakie mam dla starości."

Interesuje się psychoanalizą, z wdziękiem przeczy sobie, jego wewnętrzna dwoistość przejawia się podczas tworzenia alternatywnych wspomnień. Wycofany, ale dowcipny - śmieje się z tych, którzy w przyszłości będą tworzyć jego biografie. Nie chce i nie lubi nadawać obrazom tytułów. Gdy już musiał, by się nie gubiły - nadawał im śmieszne nazwy, które nie miały nic znaczyć - miały być po prostu śmieszne (ukłon zza grobu w kierunku tych, którzy nazwy te interpretują).

„Nie wiem, po co maluję. Oczywiste jest to, że nierobienie niczego jest jeszcze trudniejsze do wytrzymania niż robienie czegokolwiek z wmawianiem sobie, iż to ma jakikolwiek sens.(...) Nasza egzystencja jest wypełniona bezsensownymi, stereotypowymi, na wpół automatycznymi działaniami i całkowicie beznadziejna. Myślę o pytaniu do dziś i nadal nie umiem na nie odpowiedzieć. Namalowanie dobrego (w moim mniemaniu) obrazu i powieszenie go sobie na ścianie to wielka przyjemność. Czy po to się męczę i mam wyrzuty sumienia, gdy w danym dniu nie malowałem? Poza mną nikt tego nie widzi.

W sumie malowanie obrazów zaczyna mnie wkurwiać. Praca tylko wtedy może sprawiać przyjemność, gdy jest niepotrzebna, ale malowanie na terminy, wystawy, sprzedawanie, liczenie forsy - obrzydliwość (...). Chcę być Wolny, a praca zabija wolność, czuję się coraz bardziej przytłamszony sobą - malarzem ze świadomością, że sam siebie w to wpędziłem."

Rozbrajająca szczerość. W sztuce niezaprzeczalnego tabu wyraża się jego alter-ego. A skoro ono zostaje przepracowane i wyrzucone na obraz, sam Zdzisław jest pogodnym człowiekiem. Niestety w powojennej Polsce w jego sztuce krytycy doszukują się wspomnień zbrodni okupanta, co strasznie artystę irytuje. Tworzył, bo kochał to robić, nie robił tego po coś, w imię „czegoś".

Cierpi na nerwicową sraczkę, maniactwo natręctw i jest nieporadny życiowo, jak dziecko - nie chodzi sam odbierać wypłat, bo boi się kobiety pracującej w kasie. Jako chłopiec stracił podczas zabawy nabojami opuszki palców, nic sobie jednak z tego nie robił. Według niego - z perspektywy dziecka - wojna nie była zbyt spektakularna, niewiele widział trupów i ruin. Poza tym brzydzi się kobiet w ciąży, niemowląt, w ogóle dzieci (o czym oczywiście informuje syna). Według niego trzy największe totalitaryzmy to: faszyzm, komunizm i katolicyzm. A najwięksi zbrodniarze ludzkości to Hitler, Stalin i Mojżesz. Ale cóż człowiek, który miał zawód „plastik", powinien mieć wyjątkowe poglądy. Beksiński to również mistrz efektywności osobistej i zarządzania sobą w czasie, aż dziw, że poradniki motywujące do osiągnięcia sukcesu, go nie cytują: „robię jedną rzecz i pół roku, robiąc jednocześnie ze trzydzieści innych".

Cień. Opiekunka. Opoka

Zosia prawdziwa pin-up girl staje się miłością życia artysty. A on jej. Bezgranicznie oddana mężowi, chroniła go przed światem. Jakby nie miała własnych marzeń, osobowości, jej tożsamość wchłonęło JA Zdzisława. Rzuca studia, nie podejmuje pracy, służy mężowi. Ze ślubu, którego ten nie chciał, brak zdjęć (bo kolega zapomniał oddać mu aparat). Była także jego muzą, modelką, prawie nikt nie wiedział, że na zdjęciach to ona jest skrępowana sznurem, ona leży na torach...

O ile w przypadku Zosi i Zdzisława układ małżeński satysfakcjonował oboje - ona była opoką chroniącą męża przez zewnętrznym światem i jego regułami, które niekoniecznie rozumiał. O tyle Zosia w roli matki poniosła klęskę. Ale czy nam ją oceniać? Wydaje mi się, że była matką zbyt opiekuńczą, a właściwie nadopiekuńczą. Bezstresowe wychowanie stworzyło dziecko kalekę, nieprzystające do świata. Nędzę i rozpacz emocjonalną, niedowartościowanego i niepewnego nieszczęśliwca. Nie uważam jednak, byśmy mieli prawo ją za to piętnować. Gdyby nie popełniła błędów, Tomasz i tak mógł nie udźwignąć ciężaru życia. Poza tym miał jeszcze ojca, który również do zewnętrznego świata nie pasował. I nie potrafił okazać mu uczuć - nigdy go nie uderzył, ale też nigdy nie przytulił. Czyniąc w ten sposób ogromna emocjonalną wyrwę w umyśle syna - rosnącą z roku na rok, która w końcu go pochłonęła. Na śmierć syna zareaguje jakby nic się nie stało, przygotowywał się na to przecież od dwudziestu lat. Byli blisko, ale daleko.

Syn. Bezgranicznie rozkapryszona porażka - szaleństwo. Nieszczęśliwa infantylność.

W 1958 roku na świat przychodzi Tomasz. Dziecko samotne, zaburzone, jak wspomina jego przyjaciel Grzegorz Gajewski: Wszyscy mieliśmy za sobą jakieś przedszkola, a Tomek był w czystej postaci klonem z międzywojnia. Nawet posługiwał się językiem trochę przedwojennym. Rozkapryszony i rozgoryczony. Podobnie jak ojciec wycofany gdzieś w głąb siebie. Mocniej niż on przeżywa jednak zderzenie z zewnętrzem, które nie spełnia jego oczekiwań, światem do którego nie potrafi się przystosować (a zresztą czy musi?). Ma problemy z wyrażaniem gniewu, jest agresywny. Gdy ktoś mu zajdzie za skórę, ojciec bierze nóż i idzie z synem zabić symbolicznie tę osobę (już widzę reakcję psychologów dziecięcych). Między tymi ekscentrykami nie ma zwyczajnie rozumianej przez nas bliskości. Zdzisław nie przytula syna - pan „indywidualność i obsesja" nie był do tego zdolny. Całe życie stał z boku syna, patrząc na jego poczynania z dystansem. Jak z kumplem omawiał z nim dorosłe sprawy, zaburzając rozwój. Gdy kończy się bieda i malarz zyskuje sławę, Tomasz staje się synem słynnego ojca, otoczony wieloma zaciekawionymi jego rodziną osobami. To chyba był kolejny gwóźdź do trumny.

Jego życie naznaczają niesmaczne wybryki np. fałszywe klepsydry i kolejne próby samobójcze. Jest jedynym Polakiem należącym do Związku Wampirów - z czego w wywiadzie z Tomaszem będzie nabijał się Cejrowski w WC Kwadransie (polecam również „Wieczór z Wampirem", a zresztą na you tube dla zainteresowanych jest wiele smakołyków).

Tomasz bez skrępowania pozuje w swojej wampirze pelerynie na cmentarzu. Nasycał się śmiercią tak długo, aż w końcu udało mu się ją osiągnąć. On nie wyrzuca swoich demonów, one je hoduje, pielęgnuje, oswaja. Jest wolny, kreatywny, to znakomity dziennikarz muzyczny i tłumacz. W audycjach jawi nam się jako spokojny, konkretny człowiek. W życiu prywatnym to egocentryk, okrutny gbur wyżywający się na rodzicach - matce, bo np. nie ugotowała tego, na co akurat miał ochotę. Kochał ją jednak, ojca też. Fenomenem jest to, że nie da się Tomka nie lubić, mimo jego całej bufonady i dziwactwa. Dlaczego tak się dzieje? Bo gdy przedrzemy się przez kilka wierzchnich warstw, docieramy do bogactwa wewnętrznego, niezgody na świat, który nas otacza. Bo czy naprawdę rzeczywistość jest tak wspaniała, by się o nią bić? Nie sądzę. Tomasz Beksiński budzi niechęć wielu osób, ponieważ jest inny, odstaje od normy. A to, czego nie potrafimy oswoić, zaszufladkować często odrzucamy.

Tomasz Beksiński, kochliwy, wrażliwy i niespełniony. Wystarczyła odrobina zainteresowania ze strony jakiejś kobiety, a szedł za nią w dym i cierpiał, raniony, rozczarowany - raz po raz. Może tak nienawidził Zosi, bo szukał jej w kobietach? Przez własną niedojrzałość był skazany na relacje z niedojrzałymi kobietami, nie raz nastolatkami... Wielbił je i wynosił pod niebiosa, gdy go rzucały - wyzywał od dziwek, szantażował samobójstwem. Nie reagowały na te groźby, tak jakby tego chciał, czyli tak jak Zosia.
Kobieta wąż - fascynacja postacią z horroru, który zobaczył w dzieciństwie towarzyszy mu przez całe życie. Według niego najlepszym przyjacielem człowieka jest telewizor. Nienawidzi palaczy, żrących widzów w kinie, ciepłej coca-coli (od której jest uzależniony, tak jak Zdzisław), kościoła, deszczu, Polsatu, rapu, sportu, sąsiadów. Według niego zakałą polskiego społeczeństwa są babsztyle wiecznie stojące w kolejkach i robiące co dzień (!) drobnicowe zakupy.

Według mnie obaj nie tworzyli, oni prowadzili dialog przez formę. Wypluwali siebie.

Czyta się dobrze, to kawał solidnej reporterskiej roboty. Przypuszczam, że to co zaproponowałam nam Grzebałkowska to i tak tylko wyselekcjonowany wycinek informacji, które posiadła i chociażby w ten sposób nie udało się w ten sposób uniknąć cienia stronniczości. Każdy wybór którego dokonała był subiektywny. Jedyne czego mogę się przyczepić, to przeskoki. Czasami nie wiedziałam czy jeszcze czytam o ojcu, czy już o synu. Chaos związany ze zdawkowymi wypowiedziami najbliższych i dalszych znajomych, kluczenie w czasie, wracanie do dat, utrudniał odbiór.

Gdy trzeba, jest nam smutno, gdy trzeba, śmiejemy się. Autorka równoważy nam emocje mieszając je. Dzięki temu nie popadamy w rozpacz lub komedię - zachowujemy podczas lektury równowagę. Nie zalewa nas wymuszoną ckliwością. Zmienia się to w ostatnich rozdziałach, tutaj można usłyszeć daleko pobrzmiewający sentyment. Dodatkowo otrzymujemy od niej również portret realiów, w jakich żyła rodzina Beksińskich dekada po dekadzie - układy, układziki, prowincja, absurdy nasze kochane, kłopoty finansowe. Kręte ścieżki życia - po prostu.

Reporterka nie odpowiada nam wprost na pytanie o przyczyny tragicznego końca, nie udziela odpowiedzi również na to, czy bohaterom brakowało miłości. Po lekturze wydaje mi się, że w tej rodzinie, na swój ekscentryczny sposób każdy wiedział, że jest kochany.

Wiem, że o Zosi - aniele stróżu dwóch niedojrzałych mężczyzn - pozostało niewiele informacji. Czy nie zasłużyła sobie ona jednak na osobny portret? Może kiedyś uda się go stworzyć, jak na razie Zofia jest poćwiartowana, niepełna - jak na zdjęciach męża.

Mam nadzieję, że to nie jest ostatnia książka o Beksińskich, a ich legenda będzie nieprzerwanie trwać. A na razie zapraszam do obcowania z prawdą o rodzinie, i każdym jej członku z osobna, wypowiedzianej w sztuce, w treści, w obrazach.

 


Recenzent: Alicya Oss

„Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna.
Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”.

Jedna z najgłośniejszych biografii ostatnich lat!

To nie jest książka o znanym malarzu, który tworzył dziwne i straszne obrazy. To nie jest książka o jego mrocznym synu, który fascynował się śmiercią i tak wiele razy próbował popełnić samobójstwo, aż mu się udało. To książka o miłości – o jej poszukiwaniu i nieumiejętności wyrażenia. I o samotności – tak wielkiej, że staje się murem, przez który nikt nie może się przebić. O tym, że życie czasami przypomina śmierć, a śmierć – życie.

"Nieodgadnionych Beksińskich, ojca i syna, spotkało po śmierci coś wspaniałego. Otóż Magdalena Grzebałkowska napisała o nich wielką, głęboką i brawurową książkę reporterską. Złoty kruszec znalazł świetnego wydobywcę. Niech się chowa zmyślenie i powieści."
/Mariusz Szczygieł/

"Zdaje się, że praca Magdaleny Grzebałkowskiej w tym wypadku to nie tylko przepłynięcie wpław oceanu materiałów dowodowych – to też pióro, które zdołało je powiązać tak, że tworzą spójną, arcybarwną opowieść, tak wieloperspektywiczną i zagadkową jak co najmniej samo życie."
/Dorota Masłowska, „Dwutygodnik”/

Magdalena Grzebałkowska ukończyła historię na Uniwersytecie Gdańskim, jest reporterką „Gazety Wyborczej” i autorką bestsellerowych książek: "Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego" oraz "1945. Wojna i pokój".