Wydawnictwo Znak - Dobrze nam się wydaje

05.12.2016

Alchemia i szaleństwo. Rozmowa z Joanną Bator


- Przy okazji poprzedniej książki, „Wyspa Łza", wiele mówiłaś o zahaczkach. Działały one i teraz, przy „Roku Królika"?
- Używam słowa zahaczka, żeby wytłumaczyć związek fikcji z życiem. Moi czytelnicy są bardzo ciekawi, czy to wszystko „zdarzyło się naprawdę". Rozumiem to pragnienie. Literatura jest przecież niesamowita - tworzymy coś z niczego. Zahaczka do tworzenia postaci to przykładowo ucho dziadka. Dziadek i ucho to realność mojego dzieciństwa. Staruszek siedział na stołku, na wysokości moich oczy było jego wielkie włochate ucho. Zmarł, kiedy byłam mała, prawie nic więcej nie pamiętam. Z tego ucha powstała postać Władka Chmury z „Piaskowej Góry" - fikcyjny bohater o innej osobowości i losie. Jako młoda dziewczyna znałam chłopaka, który miał szklane oko. Kiedy wypił, lubił je wyjmować, czasem potajemnie wrzucał komuś do szklanki. To było przerażające i ekscytujące. Jego oko dostał inspektor Gerard Hardy z „Roku Królika". Pociągają mnie ludzie o sztucznych oczach, nawet jeśli reszta jest zupełnie nieciekawa.

- Skaza może stać się zahaczką?
- Bufetowa z „Przedwiośnia" ma na przykład brwi mojej ciotki. Ciotka rysowała je kopiowym ołówkiem, swoje naturalne brwi zupełnie sobie wyskubała. Zahaczki to często rzeczy cielesne, ale nie tylko. Choinka Dziadka Konkursowego zahaczona jest o szaloną choinkę z East Village w Nowym Jorku. Tsunami, które widziałam w 2011 roku w Japonii, wraca w „Roku Królika" jako obraz otwierający opowieść mojej bohaterki po zmianie tożsamości. Zahaczką może być też doświadczenie szerzej pojęte. Jakiś wstrząs egzystencjalny. Główna zahaczka w „Króliku" to potworność. Ludzka i nieludzka, własna i świata.

- Mówisz „potworność" i to rozumiem, choć najpierw, przyznam szczerze, myślałem, że to książka o przeobrażaniu się. Z czasem miałem coraz więcej wątpliwości. I ostatecznie nie wiem, czy „Królik" jest bardziej o rozpadzie, czy o zrastaniu się. Ty wiesz?
- To opowieść o rozpadzie i zrastaniu, czyli o potworności. Długo nie wiedziałam, czemu te słowa: „znikła bez śladu", tak mnie dręczą, do czego prowadzą. Pojechałam aż na Sri Lankę szukać odpowiedzi w „Wyspie Łzie", czyli mojej małej opowieści-teaserze, która tam powstała. Po powrocie coś się wykluwało, ale powoli. Nie tak, uparcie nie tak. Napisałam 100 stron powieści i nadal nie byłam zadowolona. Aż przyszedł ten dzień, dokładnie 9 marca 2015, kiedy przyjechałam na rok do Berlina. Przysunęłam stół do okna w wynajętym dla mnie mieszkaniu, wyrzuciłam te 100 stron do kosza. Co za ulga!

- Zaczęłaś od nowa?
- Zaczęłam od nowa. Dotarło do mnie, że od początku lęgła mi się w głowie książka o potworności właśnie, a nie historia, którą zaczęłam pisać rzemieślniczo, czyli z notatkami, rozpisaną fabułą i zawczasu naszkicowanymi bohaterami. Taka praca to dla mnie nuda, namiastka twórczości. Dopiero temat potworności pozwolił mi na alchemię i szaleństwo. „Rok Królika" opowiada oczywiście pewną historię miłosną i kryminalną - autorka romansów historycznych uwikłana w związek z dwoma mężczyznami znika ze swojego życia, trafia w niesamowite miejsce, grozi jej niebezpieczeństwo, z którego spróbuje się wyzwolić, spotyka na swojej drodze kogoś niezwykłego, przeżywa przemianę. Ale pod spodem zakodowana jest opowieść o potworności. Potworności twórczości jako kanibalizmu i samopożerania się, potworności przemijania jako gnicia, rozpadu ciała, powtórności ludzkich pragnień, potworności komunikacji międzyludzkiej, potworności bycia pękniętym, tęskniącym, niekompletnym podmiotem.

- Gdy czytałem kolejne akapity, dawałem się wciągać w opowieść, myślałem o sobie i o Tobie - Ciebie opowieść wiąże czy uwalnia?
- Mocne pytanie. Na pewno każda książka sprawiła, że poszerzyłam granice swojego świata. Zbudowałam sobie język nowego opisu, w coś zwątpiłam, w coś innego bardziej uwierzyłam, czegoś nowego dowiedziałam się o sobie - lepszego czy gorszego. Każda książka dała mi jakieś uczucie uwolnienia, chwilowe, prowizoryczne. Ale zawsze tuż obok jest to ssące uczucie niedosytu, że to jeszcze nie to. Ciągle nie to. I wszystko zaczyna się od nowa.

- Powiedziałaś kiedyś: „pisanie to jakby jednocześnie latać i robić kotlety mielone". Czyli że to jednak mozół. Twoja bohaterka stwierdza teraz: „biel kartek kusiła mnie". Które zdanie jest Ci bliższe?
- Pewnie dałabym na to pytanie inną odpowiedź, gdybyś zapytał wtedy, kiedy akurat porwał mnie nowy pomysł. Początek pisania nowej rzeczy jest piękny, znów się płynie na fali. Ale jestem tuż po wydaniu „Roku Królika", tymczasem nie piszę nic nowego i to, co pamiętam w tej chwili, to głównie mozół. Przy wcześniejszych powieściach redakcja miała właściwie charakter jedynie korekty. Przy tej musiałam dokładniej się przyjrzeć, czy jakoś nie osadził się na historii królika grozy poprzedni, zarzucony pomysł. A więc praca była trudniejsza, bo po odleżeniu książki u wydawcy więcej rozgrzebałam, niż mam w zwyczaju. Poza tym w procesie wydawania książki nie wszystko zależy od autorki, a ja jestem wymagająca.

- Aż tak?
- Nalegam, by wszystko było na czas, wkurzam się, kiedy nie jest, nalegam, by książka była totalnym dziełem sztuki. Mamy w Polsce dobrych grafików. Chciałabym na przykład, by okładki były w całości ich dziełami, a nie obrazkami z bazy danych, mimo iż uważam, że moja królica grozy jest całkiem udana. Chciałabym, by portale książkowe nie wymyślały notek biograficznych, tylko pytały autorkę, czy studiowała w Warszawie, czy jednak we Wrocławiu. No, porządek lubię i oddanie pracy. Właściwie tak sobie myślę, że ten mozół w większym stopniu dotyczy rzeczy, jakie dzieją się po napisaniu i wydaniu książki. Albo w tym okresie, kiedy nie ma jeszcze pomysłu i pojawia się lęk, że nie przyjdzie.

- Skoro mowa o pomysłach, to spytam o bohaterów. Skąd bierzesz takie postaci jak np. Dziadek Konkursowy?
- Jesteś kolejną osobą, która zwraca uwagę na Dziadka Konkursowego. Dziwną drugoplanową postać. Wiesz, jakie to ważne? Dla mnie ten bohater jest wyjątkowy! Dopiero kiedy skończyłam powieść, dotarło do mnie, że znów stworzyłam postać pasującą do mojej licznej już galerii bohaterów nie z tego świata. Tak jak kociary z „Ciemno, prawie noc", Dziadek Konkursowy pełni rolę łącznika, bo swobodnie porusza się między wszystkimi warstwami historii. Przekracza wszystkie granice. Reprezentuje symbolikę tytułowego królika. Jeśli się dobrze wczytasz, okaże się, że Dziadek Konkursowy przekracza nawet granicę życia i śmierci. Jak na pewno zauważyłeś, mówi on charakterystycznym skrzywionym językiem. Inspiracją dla mowy tego bohatera był dla mnie wpis na jakimś kobiecym forum, który znalazłam wiele lat temu. Jakaś osoba, ewidentnie szalona, zamieściła tam kilka wpisów, których zdyszany rytm został w mojej głowie razem z nazwą ptaka - trzmielojad. Tyle wiem o genealogii Dziadka Konkursowego. Moja głowa jest pełna takich ścinków, dziwactw, jakichś językowych paprochów. Tak wracamy do idei zahaczki.

- Pytałem o Dziadka w kontekście pracy nad tekstem - czasem mam wrażenie, jakby postaci przypływały do Ciebie i odpływały. Pojawiały się i znikały. Trochę jak w horrorze, a trochę jak w średniowiecznym moralitecie.
- Myślę, że w „Roku Królika" widać to najwyraźniej, bo ta część opowieści, która się dzieje, od kiedy Anna Karr rusza w drogę, toczy się w logice marzenia sennego. Opiera się na psychoanalitycznym rytmie zagęszczenia i przesunięcia. W pewnym momencie po prostu poczułam ten rytm, bardzo organiczny i naturalny dla tej narracji, potem go dopracowałam. Zaznaczam jednak, że nie znoszę słowa oniryczny - kojarzy mi się z jakimś lirycznym pozbawionym dyscypliny bajdurzeniem.

- À propos bajdurzenia, nagłówki - po przeczytaniu „Królika" - nie brzmią tak niewinnie jak wcześniej. Ty pewnie musiałaś się z tym zmierzyć w trakcie pisania?
- Dla mnie nigdy nie były niewinne. Pokraczny język tabloidów to dla mnie szczelina rzeczywistości, przez którą można się dostać do tego co nieświadome. W podobny sposób używałam języka forów internetowych w „Ciemno, prawie noc". Język jest żywy, to pulsująca materia. Ciągle rodzi coś nowego, pięknego i potwornego.

- Mnie zafrapowało, że zdarza Ci się patrzeć na ludzi jak na zwierzęta.
- I odwrotnie też. Niedawno obejrzałam „Dziewczynę z szafy" Bodo Koxa. Całkiem mi się ten film podobał, ale największe wrażenie zrobiło na mnie, że bohaterka widzi zwierzęce pyski w miejscu ludzkich twarzy. W filmie symbolizowało to wykrzywiony świat osoby cierpiącej na depresję kliniczną, ale ta właściwość w moim przypadku nie wiąże się z depresyjną mizantropią, bo raczej uważam zwierzęta za lepsze od nas. Czytam właśnie „Bonobo i ateistę" Fransa de Waala - zwierzę w nas jest dobre, to my, ludzie, wszystko psujemy swoim okrucieństwem. „Rok Królika" to po „Ciemno" druga moja powieść, w której zacieram ontologiczną różnicę między człowiekiem i zwierzęciem. W ogóle mam fazę powrotu do natury. Po powrocie z Berlina zamieszkałam na wsi. Pewnie więc te moje zwierzoludzie powrócą w kolejnych książkach.

- Zastanawiałem się też w wielu miejscach, czytając „Królika" (np. „Pijany Jarosław K. wykorzystał seksualnie pawia"), gdzie kodujesz rzeczywistość. Zdradzisz?
- Wiesz co, to mi po prostu wpada w głowę tak niespodziewanie, jak wtedy, kiedy idziemy ulicą i nagle słyszymy muzykę. Udaje mi się czasem samą siebie rozśmieszyć, bo ten spontanicznie wymyślony nagłówek, który cytujesz, pociągnął za sobą dopełnienie w myślowym obrazie. A pawie u mnie na wsi, całe wielkie stado, ksiądz trzyma przy kościele. Mam nadzieję, że nie padną ofiarą żadnego pijanego pawiofila. Wyglądają przepięknie, kiedy w letni wieczór sadowią się na gałęziach wielkiego iglaka.

- Czego słuchałaś w czasie, w którym pisałaś? Pytam, bo bardzo mnie zainteresowała obecność Die Antwoord.
- Piszę raczej w ciszy. Słucham w międzyczasie. Do gotowania i sprzątania. Mam eklektyczne upodobania muzyczne. Bardzo lubię Die Antwoord. „Rok Królika" napisałam w Berlinie w rok. I jakoś akurat w tamtej przestrzeni i czasie dominował Die Antwoord, nie wiem dlaczego, co było pierwsze, gust mój czy mojej bohaterki?

- To ważne pytania. Tak jak i to: dlaczego w zasadzie Ząbkowice Śląskie?
- Dlatego, że kiedyś nazywały się Frankenstein i lokalna legenda głosi, że historia tamtejszych grabarzy zainspirowała Mary Shelley do napisania „Frankensteina". To jedna z moich ulubionych książek. Wnikliwy czytelnik znajdzie różne ślady tej lektury w „Roku Królika". W realnym mieście o nazwie Ząbkowice Śląskie byłam tylko raz. Podobnie jak z Wałbrzychem, nie mam potrzeby „pracy w terenie". Od tego jest wyobraźnia.

- Mam ogromną ochotę spytać Cię, czy takie Spa pod Królikiem ma swój pierwowzór w rzeczywistości. Ma?
- Jeszcze nie. Ale może to nisza rynkowa? Tak się zastanawiam. W sumie lokum już mam, dyskretnie, na uboczu, personel też by się znalazł. W tych ciężkich czasach miałybyśmy duże wzięcie. Rabat dla znajomych.

- Powiedziałaś, że książkę napisałaś w Berlinie. Jak to stało, że właśnie tam?
- Byłam gościem fundacji DAAD, która co roku zaprasza 20 artystów z całego świata na roczną rezydencję. Ogromne, pełne żydowskich duchów mieszkanie przy parku i święty spokój. Przed wojną parę kroków dalej mieszkali Helmut Newton, Erich Fromm, Walter Benjamin. Czego chcieć więcej? Ciężko tam pracowałam i nie pociągały mnie zupełnie wielkomiejskie rozrywki bohemy w rodzaju przehulanych nocy i późnych śniadań. Nocą chodziłam za to obserwować króliki koło mojej stacji Rathaus Schöneberg. W Berlinie pełno jest królików, to potomkowie tych, które żyły kiedyś na ziemi niczyjej między murami dzielącymi miasto. Gdybym kiedyś chciała czy musiała wyjechać z Polski - to byłby to Berlin. Gdybym była bogata, kupiłabym dom gdzieś na południowo-zachodnich przedmieściach, ale biedna też bym przeżyła. Berlin to miasto, w którym już za 3 euro można zjeść lunch w jednej z setek bliskowschodnich knajp. Wielokulturowe, przyjazne i bezpieczne miasto, które energią przypomina mi Nowy Jork sprzed 9/11. Berlin leży w wielkim lesie, 15 minut S-Bahnem i pływasz w czystym jeziorze. Dobre miasto dla wszelkich odmieńców.

- W tej sytuacji na koniec spytam Cię: czym jest dla Ciebie wolność?
- W sensie bardziej intymnym - tymi chwilami, kiedy jestem tu i teraz, bez ciężaru przeszłości i wyzwań przyszłości. W sensie praktycznym - nie podpisałam jeszcze umowy na nową powieść z żadnym wydawcą. Przypominam sobie życie bez presji. W sensie ogólniejszym - w byciu Europejką. Życie w wolnym świecie bez granic to ogromny przywilej, który niestety możemy wkrótce utracić.

Rozmawiał Marcin Wilk

Pożeraczka opowieści w mieście Frankenstein.

Autorka bestsellerowych romansów historycznych Julia Mrok kieruje się dwoma pragnieniami: rozkoszy i opowieści. By je zaspokoić, z nikim się nie liczy i nie zważa na skutki swoich poczynań, ale kiedy posuwa się za daleko, w końcu musi zniknąć z własnego życia. Zmienia tożsamość i wygląd, opuszcza swoich dwóch kochanków. Z Warszawy wyjeżdża do Ząbkowic Śląskich – miasteczka, do którego bardziej pasuje dawna nazwa Frankenstein. Wszechobecna atmosfera grozy zagęszcza się zwłaszcza w jedynym hotelu w mieście, gdzie uciekinierka postanawia wynająć pokój. Jego tajemnicza właścicielka, Wiktoria Frankowska, prowadzi w nim spa „Pod Królikiem”. Potworna tajemnica, jaka wiąże się z tym miejscem, sprawi, że Julia Mrok będzie musiała na nowo zmierzyć się ze swoją przeszłością i podjąć decyzje, które po raz kolejny odmienią jej życie.