Czy wizja Fukuyamy się sprawdziła?
Globalne ocieplenie, rozprzestrzenianie broni jądrowej, chaos w Europie Wschodniej, rozwijający się konflikt na Bliskim Wschodzie - tak wyglądał świat, kiedy młody, nieznany szerszemu gronu amerykański politolog, ogłosił na łamach neokonserwatywnego "The National Interest" esej „The End of History?".
Odważne, refleksyjne, ale poparte dogłębnymi analizami, a przede wszystkim wizjonerskie spojrzenie na przyszłość zachodniego świata, zawarte w kilkunastostronicowym tekście, odbiło się w intelektualnym świecie echem tak silnym, że zaskoczyło samego autora. Letni numer „The National Interest", w którym zamieszczono esej, zdeklasował prasową konkurencję, jak pisał jeden z dziennikarzy, „nawet pornografię!". Wybitni politolodzy zarówno demokratyczni, jak i konserwatywni, cenieni publicyści, a nawet dyplomaci i doświadczeni amerykańscy politycy analizowali i komentowali prognozy 37-letniego wówczas doktora z Uniwersytetu w Chicago. Zdjęcie Fukuyamy wylądowało na okładce „Times'a", a przez znane z przesady amerykańskie media został ochrzczony „intelektualnym arystokratą" (swoją drogą łatkę tę w szybkim czasie zaadoptował). Niedługo później na łamach „The New York Times" jeden z wybitnych analityków sugerował nawet, że esej ten „leży u fundamentów [politycznej] doktryny George'a H.W. Busha", który w roku ogłoszenia tekstu objął stanowisko 41. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Całkiem niezła reklama jak dla autora artykułu z branżowego, niskonakładowego pisma.
Na przełomie lat 80. i 90. takie słowa jak „koniec", czy przedrostki „po-" (post-) robiły zadziwiające kariery w środowiskach intelektualistów wszelkiej maści. Jedni wieścili koniec sztuki, inni - biorąc pod uwagę skalę zanieczyszczeń - koniec natury. Samuel P. Huntington, wybitny politolog i przeciwnik tez Fukuyamy, ukuł nawet adekwatny termin, którym można by określić te apokaliptyczne teorie: „końcyzm" („endism"). W swoim eseju Francis Fukuyama nie wykazywał jednak tendencji do epatowania nihilizmem i dramatyzmem epoki schyłku. Wręcz przeciwnie. Prognozował koniec, którego nie musimy się bać, jak w tytule popularnej tym czasie piosenki zespołu R.E.M. „It's the End of the World as We Know It (And I Feel Fine)". To była właściwie wizja optymistyczna: historia i ludzkość stoją w obliczu kryzysu starego porządku, długoterminowe konflikty, które ogniskowały się wokół idei kapitalizmu i socjalizmu - wszystkie dobiegły końca wraz z upadkiem muru berlińskiego i ostatecznym rozpadem Związku Radzieckiego. Zatriumfowała zachodnia forma demokracji i wolny rynek - wartości, do których Zachód dążył od czasów rewolucji francuskiej. Tym czym dla Marksa był komunizm, dla Fukuyamy jest liberalna demokracja. W „Końcu historii", książce która powstała wokół opublikowanego wcześniej eseju, chociaż warto zwrócić uwagę, że w tytule pozbawionego znaku zapytania, głosi on, że system ten jest najbardziej skuteczną formą rządów nad narodami i z biegiem czasu, z konieczności historycznej (czy może raczej ekonomicznej), będzie musiał zostać przyjęty także przez kraje spoza kręgu kultur euroamerykańskich. Innymi słowy: wygraliśmy!
Ale z biegiem lat, temu optymizmowi zaczęła zagrażać nieujarzmiona rzeczywistość. „Dwadzieścia pięć lat później Fukuyama przyznaje, że nie uwzględnił niezwykle istotnego zjawiska, mianowicie stopniowego rozkładu rozmaitych instytucji i struktur, które tworzą kościec systemu demokratycznego. (...) W Europie ostatniej dekady najpierw ostry kryzys finansowy, następnie potężna fala, tym razem migracyjna z rejonów Bliskiego Wschodu, Azji Południowej i Afryki, wreszcie krwawe ataki terrorystyczne we Francji, Niemczech czy Belgii stały się kamieniem probierczym mechanizmu działania współczesnego państwa", pisze we Wstępie do nowego wydania książki Fukuyamy prof. Piotr Kłodkowski, dyplomata i orientalista. Sytuacja, której jesteśmy świadkami, otwierając codziennie gazety czy przeglądając portale informacyjne, wymusza na tekście „Końca historii" weryfikację - pytanie o zasadność tez w nim opisanych: „Czy demokracja liberalna w sytuacji nowych wyzwań i kiepsko znanych wcześniej zagrożeń udźwignie ciężar własnych zadań, a może potrzeba zupełnie innego systemu polityczno-gospodarczego, który byłby znaczniej bardziej wydolny i mógłby reagować efektywniej na ciągle rosnącą liczbę problemów?".
Fukuyama mówi w wywiadach, że największe rozczarowanie po 1989 roku stanowi dla niego Rosja, która nadal ciąży w kierunku autorytaryzmu i imperializmu. Dlaczego tam się nie udało? Politolog uważa, że oprócz systemu demokracji, filarami rozwiniętego, wolnego kraju są stabilne instytucje i rządy prawa, czego takie mocarstwa jak Rosja czy Chiny jeszcze nie wypracowały. Fukuyama nigdy nie porzucił swojego liberalnego stanowiska, ale poddał go rewizjom, biorąc pod uwagę fakty. Opierając się na swoich przekonaniach etycznych, prezentowanych w książce, mówi dziś o zagrożeniach populistycznej retoryki rządów Donalda Trumpa, która prowadzi w sidła nacjonalizmu. Podobne zagrożenie niosą ze sobą tendencje przywódców coraz liczniejszych krajów europejskich. Francis Fukuyama nadal wierzy w zmierzch dyktatur, wolność i stabilność obywateli, ale przyznaje, że droga jest bardziej wyboista, niż mu się jawiła w momencie publikacji „Końca historii". Tym co jest najcenniejsze we wznowionej właśnie przez Znak książce, jest nie tyle nadal czekająca na spełnienie prognoza o końcu historii (choć autor nigdzie nie uznawał jej za równoznaczną z końcem problemów), ile inspirująca wizja polityczna, w której to obywatele są faktyczną władzą, a rządzący są rozliczani wedle surowych standardów krajów w pełni demokratycznych.
„Koniec historii" mówi nam wiele o tym, dlaczego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i w jakim kierunku zmierzalibyśmy, gdyby nie fakt, że historia jest nieobliczalna. Mówi nam też o tym, co poszło nie tak i gdzie szukać ewentualnych rozwiązań problemów narodowych, europejskich i ogólnoświatowych. Tekst „Końca historii" w epoce napięć zagrażających stabilności jednemu z cennych efektów myśli demokratycznej - Unii Europejskiej - przywraca wiarę w fakt, że historia nie zmierza do chaosu lecz stabilności, za którą odpowiedzialni są obywatele. Książka Francisa Fukuyamy wciąż wzbudza polemiki i kontrowersje, może nie tak dramatyczne jak w momencie, kiedy się ukazała po raz pierwszy, ale jak pisze Piotr Kłodkowski, nadal ma siłę prowokować debaty o wysokiej temperaturze.
Przemysław Skrzyński
Fot. By Gobierno de Chile - Jefa de Estado se reúne con Francis Fukuyama, CC BY 2.0,
Książka, która wywołała jeden z najgłośniejszych sporów intelektualnych końca XX wieku
Nigdy nie była tak potrzebna jak teraz.
Świat 2017. W Europie Wschodniej trwa konflikt militarny. Z ogarniętego wojną Południa na bogatą Północ ciągną rzesze uchodźców. Zachodnim światem wstrząsa bodaj największy od wojny kryzys demokracji. Czy można powiedzieć, że teza Fukuyamy o końcu historii jest nadal aktualna?
Fukuyama nie mówił bowiem o końcu wojen, wielkich zmian historycznych i upadkach państw. Filozof mówił o końcu idei.
Ta książka, choć napisana 25 lat temu, ponownie stała się potrzebna. Pozostaje punktem wyjścia do toczącej się na naszych oczach dyskusji o sensie i przyszłości demokracji. Pozwala zrozumieć, na czym polega współczesny kryzys zachodniego świata i do czego może nas doprowadzić.
Francis Fukuyama – jeden z najbardziej kontrowersyjnych myślicieli przełomu XX i XXI wieku, amerykański filozof, politolog i ekonomista. Były wicedyrektor Zespołu Planowania Politycznego Departamentu Stanu USA. Autor takich książek, jak Koniec Człowieka, Budowanie państwa, Ameryka na rozdrożu.