Michał Witkowski
Fynf und cfancyś
Wiedeń ma być spełnieniem marzeń Dianki o raju. Poszukiwania szczęścia rozpoczyna od męskiego szaletu, w którym najłatwiej zarobić. Spotyka pewnego Polaka o tajemniczym pseudonimie "Fynfundcfancyś".
Jeden z najlepszych polskich pisarzy współczesnych powraca do literackich korzeni i swoich ulubionych postaci z osławionego „Lubiewa”. Najnowsza powieść Michała Witkowskiego z cierpkim humorem przedstawia grozę codzienności i niedyskretny urok lat dziewięćdziesiątych.
"Opowieść gdzieś pomiędzy Palahniukiem, "Dziećmi z dworca Zoo", Jelinek a tradycją prozy obyczajowej dwudziestolecia".
Michał Witkowski
"Historia, która skrzy się i mieni blichtrem upadającej kultury, ale też ściąga w dół w klejące się stacje metra, szemrane bary, czy puste smutne ulice, których martwotę podkreślają tylko sklepowe witryny jaśniejące ścianą rolexów czy cygar. I tak do końca nie wiadomo czy ten cały świat to kraina z Księgi tysiąca i jednej nocy czy raczej Mordor. To współczesna opera buffa, gdzie komizm recytatywów i arii płynnie przechodzi w jęk rozczarowania i skowyt krzywdy".
Szymon Kloska
"Książka, która ma wszelkie walory potoczystej gawędy, pełnej najróżniejszych awantur, wiedzionej z właściwym Witkowskiemu wielkim językowym szwungiem, z miejsca wciągającym w obręb przedstawianego świata".
Marcin Sendecki
"To książka nie tylko o pryszczatych chłopakach oddających się za kasę bogatym, starym dziadom. To książkach o nas. O nas wszystkich".
Piotr Kofta
Oprawa twarda
Format: 124x194
Liczba stron: 368
Wydanie: drugie
Data pierwszego wydania: 2015-10-19
ISBN: 978-83-240-7149-4
Materiały o książce
„Niby byliśmy młodzi, ale o starych, cwanych oczach. Właściwie wyglądaliśmy jak miniatury klientów. Czy jedliśmy coś? Każdy żywił się tym, co lubił najbardziej – Dianka lodami popijanymi skondensowanym mleczkiem z metalowej tubki i cukierkami czekoladowymi M&M’s, a ja w ogóle nie jadłem, tylko piłem do oporu i paliłem. Mieliśmy wszystko w dupie, mogliśmy jeść na śniadanie, obiad i kolację same desery, właśnie dlatego, że wyrwaliśmy się spod srogiego nadzoru naszych matek. Ciężka by była przeprawa, gdyby zjawiły się tu nagle, ale Karuzela była dla nich nie do wyczajenia, nawet gdyby dowiedziały się, że mieszkamy akurat w Szwajcarii. Każda matka wiedziała tylko, że syn jest „gdzieś w Niemczech”, co oznaczało cały obszar niemieckojęzyczny. Jak się do niego raz wjechało, a nie wbili ci stempla w paszporcie, to mogłeś się poruszać pomiędzy Niemcami, Austrią, Szwajcarią i na przykład Liechtensteinem do usranej śmierci. Bo niby trzy miesiące i trzeba wyjechać choć na jeden dzień, ale skąd wiadomo, kiedyśmy przyjechali, zawsze „wczoraj”. Czasami do Krauzeli przychodziła nad ranem policja, i to w peł¬nym umundurowaniu, w takich śmiesznych bere¬tach na bok, z psami. Wtedy ci z nas, którzy byli nowi, srali w gacie ze strachu, a starzy się z nich śmiali, bo ci policjanci jeszcze nigdy nikomu nie wbili „misiaczka” w paszporcie (zakazu wstępu do Szwajcarii za kurewstwo), w ogóle byli łagodni jak baranki. Oni zamawiali piwo, a my dalej liczyliśmy po kątach stufrankówki, rozprostowywaliśmy im rogi, a niektórzy nawet się z tym nie kryli, tylko – jak ta gracka ciota cała w złocie – przed sobą rozkładali na stoliku całego tarota ze stufrankówek... Im przed kim więcej leżało papierków, tym gorzej sam wyglądał, jakby papierki wyssały z niego atrakcyjność. Szczególnie czeska mafia patrzyła teraz na wszystko wokoło krzywo, bo byli to normalni heterycy, którzy czasami łapali moralniaka. Ich dziewczyny myślały, że pracują tu w restauracji albo na stacji benzynowej i spokojnie zarabiają na ślub i mieszkanie. Tak im przy mnie mówili przez telefon, dziękowali za pranie, które im przysłały wyprasowane, nie wiem, po samym węchu powinny poznać, kurewstwo ma swój smrodek. Ogólnie Czesi to zwierzęta Boga w sercu niemające, dla nich pójść z babą, z chłopem, z drzewem, z samochodem, z trupem to pestka... I myśmy od takich chrześcijaństwo przejęli...
Więc kiedy wszyscy niezaproszeni już poszli, Renzo kazał Mariowi znowu ściemniać światło, a potem szedł do szafy grającej i wrzucał tam pięć franków (jego szafa, więc potem se wyjmie), zamawiał jakieś wstrętne niemieckie disco z chórkami, jadł na barze tosty ustrojone po bokach licznymi zieleninami, częstował chłopców i w końcu któregoś brał, oczywiście za darmo, bo inaczej wypad ze złotonośnej Karuzeli. Ponieważ na zewnątrz zaczął się już dzień, zrobiło się jasno, zaczęli chodzić dzienni ludzie, w dziennych nastrojach, z gazetami w teczkach, czas, aby zamknąć i tę imprezę po imprezie, już minął, więc toczyła się dalej, dalej, jak wlokący się pociąg, z którego czasem ktoś postanawiał wyskoczyć. Raz trwała w ogóle do trzeciej po południu następnego dnia. Ludzie patrzyli na swoje coraz bardziej zniszczone twarze, żółte cery, worki pod oczami, żyłki na białkach, spieczone usta, śmierdzące papierosami palce i... dalej, dalej, karuzela nie potrafiła się zatrzymać, na Titanicu wciąż grała muzyka, bo co można zrobić po wypiciu kolejnego dżinu z tonikiem, jak nie zamówić jeszcze jednego, co po wypaleniu marlboro lighta, jak nie po prostu zapalić kolejnego!
Tak więc wylądowałem w Zurychu, spędziłem noc w Karuzeli, nazarabiałem se file geldów i zaprzyjaźniłem z takim jednym stricherem, napakowanym Murzynem, już trochę starszym. Pavo na niego wołali. Z nim było tak, że był normalnie uzależniony od golenia się na całym ciele, po prostu wszędzie, zostawiał tylko brwi. Miał wygoloną na łyso głowę i całą resztę ciała. Namówił mnie też na zakup takiej elektrycznej golarki Philipsa z trzema obracającymi się kółkami, ale coś się z nią nie polubiliśmy. Druga rzecz, od której Pavo był uzależniony, to było pakowanie na siłowni, a trzecia – na¬maszczanie tego swojego wielkiego, wygolonego cielska oliwką dla niemowląt. Chyba tylko dzięki tym wszystkim zabiegom mógł jeszcze pracować w fachu, bo miał już grubo ponad dziewiętnaście lat, o ile nie dwadzieścia, więc w sumie rynek powinien go już wypluć. Ale postanowił, że skoro już jest czarny i napakowany, to będzie dla tych ciotek, co to nie chcą chłopca, tylko kawał faceta z wielkim szwancem do kolan (miał jeszcze większego niż ja, natychmiast porównaliśmy), który nigdy tak naprawdę nie opada. Było jeszcze dwóch takich obsługujących ten target – jeden stary kowboj, ze dwadzieścia pięć lat, i jeden skórzak, prawie trzydziestoletni. Rzadko się pojawiali, a jak już, to pili pod automatami i szafą grającą i w ogóle nie było widać, żeby się puszczali. Mieli już kluczyki do samochodu, już byli z innej bajki, a pewnie gdzieś tam dorabiali poza branżą. Tylko taki jeden, na¬prawdę piękny, ale już zajechany na śmierć, o zblazowanej urodzie podstarzałego striptizera z Monte Carlo, podstarzałego chippendalesa, wszystko już sztuczne, pasemka, solarium, zarabiał stale i podobno nawet nie schodził poniżej tysiąca. Ale cały swój czas i wszystkie pieniądze obracał na to, aby utrzymać to ciało jeszcze w atrakcyjności. Okupował siłownię, robił przeszczep włosów, zamieniał się we własną figurę woskową. Ale miał, bo cioty zawsze lubiły plastikowe lale i słodkie likiery. No i roleksa nosił. Chociaż nie wypadało, bo była to marka wśród Szwajcarów wzgardzona."
Recenzje
>>> czytaj więcej
>>> czytaj więcej
25 cm to legendarna długość członka. Drogie panie, szanowni panowie, jeśli po zmierzeniu wychodzi ci powyżej dwudziestu to jesteś w zacnej trójce procentowej świata.
>>> czytaj więcej