Piotr Fronczewski, Marcin Mastalerz
Ja, Fronczewski
Spotkanie z człowiekiem, który dzieli się swoją mądrością życiową w sposób żartobliwy i nienachalny.
Nie ma Polaka, którzy nie znałby tego pięknego głosu. Znaku rozpoznawczego najwszechstronniejszego polskiego aktora, wybitnego w każdym swoim wcieleniu: teatralnym, filmowym, telewizyjnym, kabaretowym.
Niezapomniany Pan Kleks, zwariowany pan Piotruś i tragiczny Edyp. Szpicbródka, Franek Kimono i jeden z najlepszych Hamletów w historii polskiego teatru. Aktor wyczynowiec, który zagrał w swoim życiu kilkaset ról, w każdą wkładając całe swoje mistrzostwo. Aktor, który czytając książki o Harrym Potterze, ożywił je lepiej niż hollywoodzkie filmy. Ale to przede wszystkim ciepły, skromny człowiek, patrzący na swoje dokonania z dystansem i przymrużeniem oka.
Piotr Fronczewski szczerze opowiada o swoim dzieciństwie na gruzach zburzonej Warszawy, niezwykłej relacji ze 103-letnią mamą, o rodzinie, przyjaciołach, miłości do motocykli, debiucie scenicznym w wieku 11 lat i doświadczeniu starości na scenie oraz poza nią. Ta rozmowa to pasjonująca wycieczka przez najciekawsze momenty historii polskiego kina i teatru ostatniego półwiecza, ale też spotkanie z człowiekiem, który dzieli się swoją mądrością życiową w sposób żartobliwy, nienachalny i budzący szczerą sympatię.
Oprawa twarda
Format: 144x205mm
Liczba stron: 368
Wydanie: pierwsze
Data pierwszego wydania: 2015-11-02
ISBN: 978-83-240-2632-6
Rok wydania: 2015
Przeczytaj także
>>> czytaj więcej
>>> czytaj więcej
Materiały o książce
Szkoła siadania na krześle
No i przyszedł pamiętny rok 1964, w którym Karol Wojtyła został arcybiskupem krakowskim, pierwsze płyty wydali Beatlesi i Rolling Stonesi, Breżniew zastąpił Chruszczowa na czele ZSRR, a Piotr Fronczewski zdał na wydział aktorski warszawskiej PWST.
Jak panu nie wstyd tak sobie drwić z biednego emeryta! Żeby tak ironizować? Powinienem chyba wyjść?
Trudno było się dostać?
Bardzo trudno.
Dlaczego?
Bo uciekłem z egzaminu...
Jak to?
Normalnie. Na nogach. Ze strachu. Było tak. Miałem zdawać po południu, więc wczesną porą przyjechałem na Miodową. Trolejbusem, o ile dobrze pamiętam. A skoro trolejbusem, to albo 51, albo 53 z Kruczej, parę minut spacerkiem od domu. Egzaminy odbywały się w sali estradowej, której okna wychodziły na podwórze na tyłach kościoła Wojska Polskiego. Pod tymi oknami kłębił się tłum kandydatów podsłuchujących, próbujących zajrzeć do wnętrza, komentujących, plotkujących, przechwalających się i licytujących liczbą przygotowanych na egzamin tekstów.
I pośrodku tej giełdy, z uchem przyklejonym do szyby – ja. Z każdą chwilą coraz bardziej przejęty grozą i czujący się nie na miejscu. Bo ci, co już tam w środku, strasznie dużo mówią, śpiewają odważnie pełnym głosem, machają rękami, coś tam odgrywają. I całe to bogactwo repertuarowe, i ta ich pewność siebie tak mnie jakoś przeraziły, że pomyślałem sobie: „Eee, nic tu po mnie, spierdalam, bo i tak nie mam tu czego szukać”. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Po prostu wycofałem się. Zrejterowałem. Zwiałem.
Co pan powiedział w domu?
Chyba nic. Nie pamiętam. Coś tam musiałem nakłamać, tak jak potem komisji egzaminacyjnej.
Jakiej komisji? Przecież skoro uciekł pan z egzaminu, to chyba wszystko przepadło?
Na szczęście nie. Całą noc dręczyły mnie wyrzuty sumienia na przemian ze strachem, co dalej, bo nigdzie indziej papierów nie składałem, toteż z każdą upływającą godziną coraz wyraźniej widziałem przed sobą widmo żołnierskich kamaszy i munduru. Rano wstałem niewyspany, ale z przekonaniem, że lepszy jednak powrót na Miodową i próba odkręcenia sprawy, niż wyczekiwanie na powołanie do wojska.
Wymyśliłem jakąś dramatyczną historię uzasadniającą absencję na egzaminie poprzedniego dnia, ale jaką, zabij mnie, panie Marcinie, nie pamiętam. Wymówka okazała się jednak na tyle dobra, że uwierzył w nią pełniący obowiązki porządkowego przed salą egzaminacyjną student ostatniego roku. Był nim bodaj Cezary Kapliński, który wysłuchawszy mnie, wszedł poinformować szanowne ciało pedagogiczne, że zameldował się właśnie pod drzwiami jakiś młody człowiek, któremu nadzwyczajne a straszne wydarzenia uniemożliwiły stawienie się przed komisją poprzedniego dnia. W rezultacie pozwolono mi wejść i zaprezentować przygotowane teksty.
Czyli?
Trzy wiersze.
Jakie?
Nie pamiętam. Do tego dwa fragmenty prozy.
Jakie?
Wyleciało mi z głowy. No i jeszcze piosenkę.
Ale jaką?
Zabij mnie, panie Marcinie, ale nie pamiętam. Przecież to było 50 lat temu! 51 nawet. Na pewno mówiłem „Inwokację” z Pana Tadeusza, ale o reszcie nic panu nie powiem. Uleciało. Pamiętam tylko, że do egzaminu przygotowywał mnie pan Janusz Warnecki. To był wspaniały, wielki aktor starszego pokolenia, chociaż właściwie przez całe życie niedoceniony, jak to bywa w tym moim paskudnym zawodzie. I dopiero pod sam koniec życia dostał szansę, jaką była absolutnie fantastyczna i poruszająca rola w Mistrzu w reżyserii Jerzego Antczaka według znakomitego scenariusza Zdzisława Skowrońskiego. Tam była świetna obsada: Zbigniew Cybulski, Andrzej Łapicki, Ignacy Gogolewski, Ryszarda Hanin, Igor Śmiałowski, ale widziało się tylko Warneckiego, który miał już wtedy koło siedemdziesiątki. Ojciec go skądś znał i poprosił, żeby zerknął na mnie łaskawym okiem i pomógł przygotować się do egzaminu.
Przecież ojciec nie chciał, żeby pan zdawał na PWST?
Nie chciał, ale wobec mojego uporu, czy też raczej braku innych pomysłów na życie, pomimo wszytko czuł się zobowiązany do jakiegoś, choćby najmniejszego wsparcia.
Jak wyglądały te przygotowania?
Odbyliśmy dwa czy trzy spotkania, ale ich przebiegu – poza głębokim stresem, jaki im towarzyszył – w ogóle nie pamiętam.
Oczywiście. Jest pan pierwszym znanym mi aktorem, który pytany o egzaminy na PWST nie sypie anegdotami jak z rękawa, tylko zasłania się niepamięcią.
A zatem jestem w tym oryginalny? To chyba w sumie nie najgorzej? Zawsze lubiłem być inny od innych. Tak czy siak, pierwszy etap przeszedłem, a potem był egzamin ruchowy i egzaminy teoretyczne.
Z których oczywiście niczego pan nie pamięta, bo to było 51 lat temu?
Pamiętam mojego późniejszego przyjaciela, Mariana Glinkę, który wydał mi się wówczas absolutnie zjawiskowy. Wysoki, mocno opalony, ze wspaniałą posągową wręcz sylwetką, wyrazistą twarzą, ubrany w jasnoszary garnitur, który leżał na nim niczym druga skóra, wydał mi się od razu kandydatem na gwiazdora w hollywoodzkim stylu. Zresztą nadal uważam, że w Stanach Zjednoczonych jak nic zrobiłby karierę w stylu Schwarzeneggera. Marian był odrobinkę starszy od reszty naszego roku, dwa czy może trzy lata, miał już za sobą szkołę baletową, wróżono mu karierę wielkiego tancerza, wygrywał nawet jakieś ogólnopolskie konkursy w tej dziedzinie, ale to mu nie wystarczało, więc poszedł na PWST.
Był też wybitnym kulturystą.
Tak. Maniuś był w ogóle wyjątkowy. Jeszcze jako nastolatka wypatrzył go w jakiejś bójce ulicznej któryś z asystentów Feliksa Stamma i namówił do treningów bokserskich. Potem były chyba po drodze zapasy. No i kulturystyka, w której zdobył kilka złotych medali na mistrzostwach Polski. Podczas naszego egzaminu ściągał wszystkie spojrzenia. Emanowały z niego siła i wielka energia. Wylądowaliśmy w jednej grupie zdających na teście ruchowym. Było tam trochę prostej gimnastyki, a potem zadania rytmiczne i taneczne. Ja wprawdzie nie jestem może zupełnie pozbawiony poczucia rytmu i słuchu, ale za tańcem nie przepadam. Gdy przyszła moja kolej, miałem do odtańczenia jakąś polkę czy coś w tym rodzaju, więc podgwizdując pod nosem, wykonałem kilka kółeczek szalonych podrygów i podskoków wokół sali gimnastycznej. Musiałem dość pociesznie wyglądać w swoim stroju do wuefu z liceum, jakichś dynamówkach do kolan i powyciąganej koszulce.
Po mnie wyszedł na środek Maniuś w czarnym trykocie z białą czy może kremową obcisłą górą eksponującą wspaniałą muskulaturę. Obecny na sali pianista zagrał mu jakiś modern jazz, a Maniuś wykonał do tego absolutnie perfekcyjną etiudę taneczną pełną niezwykłej ekspresji cielesnej, dynamiki oraz wdzięku w każdym ruchu i geście. To był taniec nowoczesny na najwyższym poziomie. Nam wszystkim szczęki opadły do podłogi, a egzaminatorka, patrząc na to z wytrzeszczonymi z wrażenia oczyma, wybąkała tylko „Bardzo panu dziękujemy”.
Zapamiętał pan kogoś innego z egzaminów wstępnych?
Nie bardzo. Na pewno widziałem tam Anitę Dymszównę, którą znałem z okazjonalnych spotkań w teatrze Syrena, gdzie czasem oboje odwiedzaliśmy swoich ojców. Poza tym nie pamiętam nikogo. Proszę wziąć pod uwagę, że tam kłębił się dziki tłum, trzystu czy może nawet czterystu kandydatów na bodaj dwadzieścia pięć miejsc na roku.
Dzisiaj jest tysiąc pięciuset kandydatów na dwadzieścia miejsc.
Zupełne szaleństwo. W takim tłumie pewnie bym się nie dopchał na wydział. Zabrakłoby mi śmiałości i siły przebicia. Ja nawet rozumiem, skąd się bierze ten dzisiejszy szturm na Akademię Teatralną, chociaż to już zupełnie nie mój świat. To pokłosie rozwoju, czy też raczej właśnie zwoju, telewizji, która z roku na rok serwuje nam coraz więcej papki dla bezzębnych. Tam ciągle są potrzebni nowi kucharze do garkuchni, do obsługi tych wszystkich konkursów tanecznych, śpiewanek, do wody skakanek, do prowadzenia pogaduch przy śniadaniu, komentowania smaku kotletów i filmików z internetu.
A myśmy wszyscy marzyli o teatrze. Od biedy jeszcze o filmie, chociaż hierarchia była jasna i niewzruszona, toteż występy przed kamerą uważaliśmy za działalność zdecydowanie mniej istotną. Teatr był dla wtajemniczonych, aktorzy teatralni byli swego rodzaju arystokracją. A film uważaliśmy za coś w gruncie rzeczy pospolitego i zdecydowanie niższego sortu. Już wtedy zaczęło się to, co dziś widać już na każdym kroku, że w filmie może zagrać każdy – pies, kelner, kura, dziennikarz, modelka, kierowca rajdowy. Zresztą profesorowie konsekwentnie utwierdzali nas w tym mniemaniu, trzymając nas pod kloszem i niezwykle niechętnie udzielając zgody na jakiekolwiek występy podczas studiów.
Były jednak wyjątki. Jerzy Zelnik dołączył do pańskiego roku już po głównej roli w Faraonie, a Daniel Olbrychski miał za sobą pracę u Wajdy w Popiołach. Obaj byli już gwiazdami największego formatu. Zazdrościliście im tego statusu?
Z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie było w nas ani grama zazdrości. To byli bardzo sympatyczni chłopcy, dobrzy koledzy, ale mam wrażenie, że patrzyliśmy wówczas na nich trochę jak na niewtajemniczonych. Tak silna była ideowa indoktrynacja ze strony naszych profesorów. Jurek i Daniel w związku z pracą na planie filmowym nie uczestniczyli w dużej części wspólnych zajęć, mieli długie urlopy dziekańskie, toteż w stosunku do naszej sekty – bo PWST bez wątpienia stanowiła teatralną sektę – byli po trosze jednak ludźmi z zewnątrz. Daniela dość szybko znowu wywiało ze szkoły, jeszcze przed dyplomem. Kino go zassało na dobre – Bokser, Jowita, Wszystko na sprzedaż i pewnie ze cztery inne tytuły zdążył nakręcić, gdy myśmy ćwiczyli na Miodowej takie przedmioty, jak „Podstawowe zadania aktorskie”, „Ruch sceniczny”, „Praca z reżyserem”, i całą resztę.
Zresztą, z całym szacunkiem dla naszych profesorów, którzy byli absolutnie wspaniałymi nauczycielami, muszę panu powiedzieć, że akurat w kwestii tak stanowczego odcinania studentów od pozaszkolnej praktyki chyba jednak nie mieli racji. Moim zdaniem zarówno teatr, jak i kino powinny mieć stale uchylone drzwi dla szkoły teatralnej, bo to jest w gruncie rzeczy bardziej zawodówka niż uczelnia wyższa w pełnym tego słowa znaczeniu. I tak jak w samochodówce uczniowie mają część zajęć w warsztatach naprawczych, żeby być lepszymi mechanikami, tak samo powinno być tutaj.
Czego uczono pana w tej zawodówce?
Wszystkiego albo niczego. Podstawowe pytanie jest bowiem takie, czy aktorstwa w ogóle można kogokolwiek nauczyć? Osobiście skłaniam się raczej ku opinii, że nie jest to rzecz wykonalna. Szkoła teatralna może co najwyżej dać młodemu człowiekowi zestaw narzędzi, za pomocą których on sam musi próbować to coś w sobie znaleźć, dokopać się do tego i wydobyć na wierzch. I w tym sensie jest to absolutnie fantastyczna uczelnia. Dostaje się tu sporą porcję wiedzy z zakresu literatury, historii sztuki, historii kultury, filozofii, historii teatru. Do tego dochodzi cały zestaw przedmiotów, takich jak taniec, rytmika, impostacja głosu, ruch sceniczny, śpiew. Wszystko to, co pozwala świadomie posługiwać się podstawowym instrumentem aktora, jakim jest jego własne ciało. Oraz, rzecz jasna, cała praktyka, czyli sztuka udawania, że tak to nazwę brutalnie i wulgaryzując nieco rzecz całą. A mówiąc kulturalnie – sztuka gry.
Dyplom szkoły aktorskiej porównałbym do prawa jazdy. W obu przypadkach chodzi o opanowanie pewnego zasobu elementarnych umiejętności pozwalających bezpiecznie i świadomie używać narzędzia, jakim jest głos i ciało w jednym wypadku, zaś samochód w drugim. I tak jak kierowca wyjeżdżający świeżo po egzaminie na drogę musi się nauczyć praktycznego wykorzystania przyswojonych na kursie umiejętności, tak samo młody aktor z dyplomem w kieszeni staje dopiero na samym początku niezwykle długiej dalszej wędrówki. Spośród młodych kierowców jeden na dziesięć milionów trafi do Formuły 1 lub rajdów. Część zostanie taksówkarzami, kierowcami autobusów lub tirów. Większość nigdy nie wyjdzie poza etap jeżdżenia autem po zakupy, na wakacje i na imieniny cioci. A jeszcze inni zginą młodo w głupich wypadkach, i to niekoniecznie z własnej winy. W aktorstwie w gruncie rzeczy jest podobnie. Tylko o niebo trudniej, bo chyba jednak dużo więcej zależy tu od szczęścia i natrafienia na życzliwych ludzi niż wyłącznie od umiejętności. W moim zawodzie niezwykle ważne jest, by natrafić na właściwych ludzi we właściwym miejscu i czasie.
Czego konkretnie uczono pana na PWST?
Na przykład wchodzenia do pokoju i siadania na krześle.
Słucham? To nawet ja nieźle potrafię, pokazać panu? Gdzie mam się zgłosić, żeby zagrać Hamleta?
To się tylko panu tak wydaje, że pan to potrafi. Wejść do pokoju i usiąść na krześle można na milion sposobów, a trzeba to robić świadomie i w sposób powtarzalny. To tylko z pozoru jest prosta sprawa. Zanim pan się w ogóle do tego zabierze, musi pan sobie odpowiedzieć na całą masę pytań. Jak pan ma wejść? Dlaczego właśnie tak? A właściwie skąd pan wchodzi? Co się tam wydarzyło za drzwiami? A może jeszcze wcześniej coś się działo ważnego dla tego pańskiego wchodzenia? Po co pan tu wchodzi, co ma pan do załatwienia w tym pokoju? Planuje pan tu posiedzieć, czy wpada jak po ogień z konkretną sprawą? Jaką? W jakim jest pan stanie ducha i dlaczego? A jak pan się czuje fizycznie? Dlaczego tak a nie inaczej? I tak dalej, i tak dalej. To oczywiście jeden z najprostszych przykładów, ale bez opanowania tego elementarza nie ma w ogóle co myśleć o jakimkolwiek aktorstwie. Tu musi być prawda. I tego nikt nikogo nie może nauczyć. To trzeba znaleźć w sobie. I jeszcze nauczyć się to wydobywać na żądanie.
Recenzje
>>> czytaj więcej